Social Icons

WYWIADY

Uwaga:
Blog w trakcie renowacji. Związku z tym może na chwilę obecną zawierać błędy.


The Rasmus

-Lauri  Ylönen 





Vappu: Nasz pierwszy gość tworzy muzykę od prawie 20 lat, The Rasmus jest jednym z najpopularniejszych zespołów w Finlandii. Ale to nie było wystarczające dla tego gościa, który rozpoczął solową karierę 2 lata temu. Teraz czekamy na drugi solowy album. Powitajmy, Lauri Ylönen!

*Lauri wchodzi do studia*

V: Lauri, czy to nie urocze? Jesteś pogodną osobą, wiosna jest tutaj!

Lauri: Jiihaa.

*śmiech*

V: Nie uważasz, że wiosna jest już tutaj?

L: Faktycznie, ktoś właśnie powiedział za kulisami, że jesteśmy w stanie zdobyć nowe ziemniaki!

V: Skąd?

L: Z Maroka.

*śmiech*

Jenni: Może z Maroka, ale wciąż tam nie ma wiosny.

V: Lauri ma własny wiosenny rytuał! Twoja wiosna rozpoczyna się od krzyku, 15. marca.

L: Tak, każdą wiosnę rozpoczynam wiosenną akcją.

V: W takim razie, gdzie krzyczysz?

L: Ostatnio krzyczałem z okna samochodu. W towarzystwie mojego syna.

J: Więc dzielisz się tym szaleństwem z następnym pokoleniem?

L: Czy to nie trzyma się prawdy? 

V: Totalnie zgadzam się z tym! Nosiłam moje okulary przeciwsłoneczne przez wiele tygodni. Wiosna jest tutaj! Ale chcę się ciebie zapytać, czy krzyczysz "Wiosna jest tutaj!"?

L: Nie, tylko "AAA!"

V: Ale nikt nie wie, że to jest twoja wiosenna akcja?

*śmiech*

L: Wystarczy, że ja o tym wiem.

V: Okay okay. Przechodząc dalej, do tematu nowego albumu. Twoim pierwszym singlem miał swoją premierę, który posiada teledysk. Singiel nazywa się She's a Bomb. Zobaczmy fragment wideo.

*klip She's a Bomb*

*aplauz*

V: Wierzę, że za każdym razem kiedy oglądasz teledysk, nie zastanawiasz się Skąd wziął się ten pomysł?

L: To był mój pomysł. Jeden z moich przyjaciół, po usłyszeniu piosenki, powiedział, że czuje jakby oglądał film porno. Stąd przyszedł ten pomysł. Nawet klip ma ciąg dalszy, więc ...

V: Tak, ma, na prawdę.

J: Czy to ty byłeś cały czas? Mam na myśli, kiedy były ujęcia na całe ciało blondyki. 

L: Muszę zachować sekret, gdzie Lauri się kończy i gdzie zaczyna się zastępczy tyłek. 

*śmiech*

L: Mój znajomych wysłał mi sms'a po zobaczeniu teledysku: Cholera, masz świetny tyłek! 

V: Wczoraj kiedy to oglądałam, myślałam: Świetne ruchy i co za ciało! A potem zauważyłam, że to ciało dublerki! Zaczęłam zastanawiać się, jakie były kryteria w poszukiwaniu dublerki? Czy wysyłały aplikacje, ty robiłeś im zdjęcia, a potem je przesłuchiwałeś? 

L: To była decyzja reżysera, dublerka była jego znajomą. Kręciliśmy teledysk w  Umeå jeden tydzień. To był wyjątkowy sposób na spędzenie piątkowej nocy.

*śmiech*

L: Zazwyczaj, jestem jednym z widzów, ale tym razem tańczyłem na rurze. 

J: To jest kompletnie normalne dla niektórych ludzi, nie wymieniając nazwisk, ale ...

V: Tak i nawet raz spróbowałyśmy tego jako zawody.

J: Mimo, że nie wyglądało to tak jak w klipie.  

V: Dlatego podziwiam te ruchy. Ale trzeba przyznać, że twój projekt solo jest inny w porównaniu do The Rasmus. Które jest bardziej charakterystyczne dla ciebie?

L: Dzisiaj rano jedliśmy śniadanie z chłopakami z The Rasmus i rozmawialiśmy z Pauli'm przez Skype. Rozmawialiśmy o nowym albumie, zaczniemy nagrywać piosenki latem. Mamy dobre przeczucia. Historia zespołu jest bardzo długa i stworzyliśmy wiele świetnych rzeczy. Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni. Teraz traktuję ten solowy projekt jako hobby, co wiąże się z tym, że mogę robić więcej zwariowanych rzeczy.

V: Twoja grupa fanów jest naprawdę duża, fani The Rasmus oraz ty posiadasz własnych fanów. Oni mogą być bardzo zaangażowani i zachłanni. Czy są zbyt zaangażowani fani?

L: Tak, obecnie jedna osoba jest zbyt zaangażowana i posiada mój e-mail. Wysyła do mnie swoje wulgarne zdjęcia. To bardzo przeszkadza mi w pracy. Ale nie jest ...

J: Vappu, dlaczego spojrzałaś na mnie?

*śmiech*

V: Nie, nie, po prostu myślałam o jednej rzeczy.

J: Więc to jest on czy ona?

L: Ona. Nie jest to zbyt przyjemne. I oczywiście jest wiele różnych fanów... niektórzy są bardzo zaangażowani. Mamy dwie fińskie dziewczyny, które mogłyby być tutaj, jeśli wiedziałyby, że wystąpię w programie. One podążają za nami wszędzie i jest miło je zobaczyć w innym kraju.

V: Czy zobaczymy ciebie na koncertach latem? Czy zagrasz dopiero po wydaniu swojej płyty?

L: Yeah, właśnie wydaliśmy singiel i zobaczymy, gdzie mnie poniesie. Chciałbym zagrać w klubach disco, bo to taneczny kawałek. Musze gdziekolwiek wystartować.

J: Więc załóż panterkowe majtki i przyklej włosy na swojej klacie i zatańcz jak w teledysku.

V: Będziemy tam.

J: Zdecydowanie tak!

V: Dziękujemy Lauri, życzymy tobie powodzenia! Nowy album pojawi się jesienią!



Eris My Homegirl


1 Dzień dobry, na waszym Facebook'u można przeczytać że już nagraliście płytę, powiedzcie coś więcej na ten temat, o czym ona jest?

Hej! Małe sprostowanie - jeszcze nie nagraliśmy płyty. Można powiedzieć, że jesteśmy w połowie
J. Zapewne interesuje Ciebie oraz innych dlaczego to tak długo trwa? Odpowiedz jest bardzo prosta, każdy wydawca/wytwórnia chciał/a z nas zrobić kogoś kim nie jesteśmy, dlatego postanowiliśmy sami dojść do wszystkiego co mamy. No i opłaciło się! Obecnie nagrywamy płytę w najlepszym studiu w Polsce, u boku najlepszego realizatora w kraju! Nigdy nie poddaliśmy się i nie sprzedaliśmy, zawsze tworzyliśmy muzykę która opowiada o każdym z nas.

2 Czy nagrywając piosenki na płytę, wzorowaliście się na kimś? jeśli tak, to dlaczego?

Nie jesteśmy niczyja kopia i nie gramy podobnie do żadnego znanego nam składu. Nie nazwalibyśmy tego wzorowaniem się na kimś, a raczej czerpaniem inspiracji. Każdy z nas słucha zupełnie, ale to zupełnie rożnej muzyki. Przez co bardzo często dochodzi do małych spięć, lecz później i tak żelki zgody nas pojednują :D Według nas tworzymy cos czego nikt nie odważył się jeszcze połączyć. Więcej nie możemy zdradzić.
J Wszystko w swoim czasie. 

3 Czy macie w planach, koncert po krajach w UE, a w planach koncertowanie w USA? czy liczycie tylko na polskich fanach?

Oczywiście, ze w planach mamy koncerty w UE jak i w USA! To nasze marzenie! Koncertować okrągły rok u boku kapel, które zainspirowały nas swoja twórczością.

4 A jak spędzacie czas wolny od nagrań, koncertów....?
Bardzo różnie. Jacek trenuje koszykówkę i inne sporty, Ernest biega, Piotrek ogląda tyłek swojej instruktorki na treningach, a Seba gra w Battlefielda 3.

5 Powróćmy do przeszłości, jak wspominacie występ w programie, w którym "wybiliście" się, mam tu na myśli "Must be the Music- Tylko Muzyka"?
Czy już wtedy, wiedzieliście że uda wam się?

Nie. Żaden z nas w najśmielszych marzeniach nie myślał nawet o połowie tego co osiągnęliśmy
J jadąc na precasting do MBTM myśleliśmy, że jedziemy na niezapomniana 2 dniowa przygodę w gronie przyjaciół, okazało się, że przygoda była niezapomniana, lecz trwała o wiele dłużej. Cały okres naszych występów, wywiadów, wszelkiego rodzaju spotkań towarzyskich podczas trwania programu, był dla nas świetnym okresem. Bardzo milo go wspominamy i czasami chcielibyśmy przeżyć to jeszcze raz J

6 W tym roku, u nas w Polsce zagości wiele gwiazd z USA tj. 30 Second To Mars, Green Day, Hurts, a nawet ulubieniec nastolatek- Justin Bieber! Czy "wpadniecie" na któryś z koncertów?

Na żaden z wymienionych nie wpadniemy, ale na pewno zaliczymy Asking Aleksandrie, Bring Me The Horizon oraz Parkway Drive.

7 A teraz troszkę osobiste pytanie, zarezerwowane dla fanek-)
Jak spędziliście magiczny dzień 14 luty (walentynki)...? 

Mało romantycznie, Jacek nagrywał gitary, a pozostali słuchali czy wszystko brzmi ok.

8 I na koniec. Proszę napisać coś dla fanów ( jakieś pozdrowienia).

I oczywiście, wszyscy czekamy na koncert w Warszawie, najlepiej w miasteczku- Grodzisk Mazowiecki!
Warszawa będzie naszym pierwszorzędnym celem podczas promocji płyty, tak samo jak Włocławek.
Chcielibyśmy pozdrowić wszystkich fanów którzy w nas wierzą i nigdy nie zwątpili. To właśnie dzięki wam mamy sile i motywacje do dalszej działalności!

Dziękuję za rozmowę.


Kwestionariusz
Ernest Kozłowski- lider grupy Eris Is My Homegirl!


Imię: Ernest

Nazwisko: Kozłowski
 
Wiek: 18
Rodzinne miasto:
Lublin
Zawód (wyuczony i wykonany):
uczeń
Zainteresowania:
Bieganie, dietetyka
Ulubione gatunki muzyczne:
melodic hardcore, metalcore
Idol(e): 
David Schimtt, Alex Koehler, Oliver Sykes
Ulubiona potrawa:
Veggie burgery
Ulubione przedmioty za czasów szkolnych:
To są jeszcze moje czasy
Moje motto życiowe: Nie myli się ten, co nic nie robi
Nie ulubiona rzecz:  Pusta lodówka
Największe marzenie: Zagrać na Warped Tour
Osobista Opinia na temat polskiej sceny muzycznej: Cały czas się rozwija i otwiera się na coraz nowsze zespoły oraz gatunki w jakich grają

Uwaga:  Wywiad i kwestionariusz,  pochodzi z 10 marca, został umieszczony na blogu z opóznieniem, z powodu 
awarii internetu, co uniemożliwiło wcześniejsze umieszczenie. 
Związku z tym, pewne informacje mogą się zmienić na aktualne. Za wszelkie niedogodności przepraszam.

WES BORLAND 

z Limp Bizkit

 

Wes Borland – legendarny gitarzysta Limp Bizkit, obecnie koncertujący w Europie ze swoim zespołem Black Light Burns promując dwa nowe albumy: „The Moment You’re Going to Fall” 
(z 2012) i niedawno wydany „Lotus Island”. Znalazł czas by zatrzymać się w Music Store Professional, dzień przed występem w Kolonii, więc skorzystaliśmy z szansy aby porozmawiać z nim i jego zespołem o… no właśnie, sami przeczytajcie o czym.

entertaim.net: Wes, jesteś znany głównie z gry na gitarze – przez większość czasu w Limp Bizkit. Czy Black Light Burns to twój solowy projekt?

Wes: To jest inny zespół. Jeżeli byłby to projekt solowy, to na płycie widniało by moje imię i nazwisko. To nigdy nie nastąpi.

entertaim.net Co lubisz robić innego w Black Light Burns w odróżnieniu od Limp Bizkit?

Wes: Więc, nie jestem pewien, że to co chcę robić jest inne. Ja po prostu zrobiłem coś innego. To jest inny pomysł. Inna grupa ludzi. Tu nie ma tylu elementów Hip Hopu powiązanych z brzmieniem grupy. Oprócz „Coward”, który podkrada bit 50 Centa, co jest winą Dannego Lohnersa, nie moją. To jest po prostu inna myśl i ja uważam, że ludzie którzy słuchają Limp Bizkit, mogą lub też nie koniecznie, polubić Black Light Burns. Myślę, że jest wąskie grono ludzi, które wpędziło się w naszą „pułapkę”, chyba jako nasi fani. Gdyż dużo fanów Limp Bizkit nie lubi tego samego co inni fani słuchają. Dużo ludzi, którzy nawet nie są fanami Limp Bizkit nie dadzą nam szansy.

entertaim.net: Pierwsza myśl, która przychodziła mi do głowy kiedy słyszałem, że pracujesz nad innymi projektami, to oczekiwanie na to, że pójdziesz w cięższym kierunku.

Wes: Tak, na Limp Bizkit składa się pięciu różnych razem idących ludzi i indywidualnie wrzucających wszystko do jednego projektu. Mnie nie interesuje to, co interesuje innych członków Limp Bizkit. Myślę, że Limp Bizkit to tygiel, z którego czerpiemy nasz muzykę. Jednak jeśli chodzi o moje osobiste preferencje, to nie interesuje mnie Hip Hop.

entertaim.net: W poprzednim tygodniu ukazała się Lotus Island…

Wes: To jest „coś”. Tak naprawdę to nie jest album ani EPka. Chciałbym to nazwać… hmm… tymczasową częścią…. czegoś. Ta płyta została zrobiona specjalnie jako alternatywny soundtrack do filmu pod tytułem Holy Mountain (z 1973) Alejandro Jodorowskiego, który to wywarł na mnie wpływ jako na artystę, zwłaszcza artystę malarstwa. I ten film… ponieważ był dla mnie tak wielką inspiracją idał mi tak wiele, w pewien sposób ta płyta jest oddaniem filmowi… tego czegoś.

entertaim.net: Chciałbym się dowiedzieć czegoś o pozostałych członkach zespołu. W jakich innych projektach bierzecie udział, jak odnajdujecie się w zespole. Mówcie cokolwiek o czym macie do powiedzenia.

Nick Annis: Wstąpiłem do zespołu po tym jak pierwszy krążek „Cruel Melody” (2007) był już ukończony. Widział mnie jak grałem parę razy w Los Angeles i zadzwonił do mnie pewnego dnia objaśniając cały projekt i z pytaniem czy chciałbym być jego częścią. Sprawdziłem go i pokochałem. Osobiście robię podobne rzeczy, wiesz, próbuję ciągle grać i być w trasie. Na boku zajmuję się produkcją i sprawami technicznymi, wszystko w Los Angeles. Właśnie ukończyłem EPkę z oryginalnym basistą Black Light, Shawnem Fettermanem, pod tytułem „Darkly Noon”. wypuściliśmy to, hmm, tak samo jak wszystko, w Halloween zeszłego roku.

Dylan Taylor: Jestem najnowszym nabytkiem zespołu. Gram w Black Light od sierpnia 2012 roku. To wszystko zaczęło się od grania przeze mnie perkusyjnych coverów na YouTubie. Zgaduję, że żona Wesa Anna znalazła mnie na YouTubie w kawałku „Skrillex – Cinema”. Domniemywam, że Wes był wystarczająco zachwycony, aby skontaktować się ze mną przez Twittera. Poleciałem do L.A. spróbowałem swoich sił i do tej pory jesteśmy zadowoleni!

Wes: Ty nawet nie spróbowałeś. Ty już byłeś w zespole! (śmiech)

Dylan: Dla mnie to była próba! Mam na myśli, że to była duża zmiana. Moje obecne samopoczucie jest inne niż było wtedy gdy byłem poddawany ocenie. Wtedy denerwowałem się jak diabli. Oczywiście Wes zaczynał jako gitarzysta na poziomie. Jest pewien standardowy poziom muzycznego rzemiosła, który oczekuje się od zespołów. Więc ja musiałem mieć pewność, że na początku, jako najmłodszy wiekiem i stażem członek zespołu, wespnę się trochę do góry. Co nastąpiło! I z całą pewnością podniosłem swoją wartość jako muzyk.

Dennis Sanders: Zacząłem pracować dla Wesa jako techniczny… również i dla Nicka… Ich basista wziął urlop, a że zbliżał się duży festiwal, to wykorzystałem sytuację. To było zabawne. Również kocham palenie (…) i kocham psy, również mam zespół o nazwie „Spirit in the Room”, co jest niepoważne! I to wszystko na temat!
(wszyscy się śmieją)

entertaim.net: Dziękuję bardzo za wasz czas i życzę wszystkiego najlepszego.
Zespół: Dzięki za gościnę!

Wywiad ze strony:entertaim.net

 Green Day

  Dla Rolling stone

Czy dostrzegałeś jakieś znaki ostrzegające, przed incydentem w Las Vegas po którym Billie totalnie odleciał?

 Wszyscy na to przymykaliśmy oko. Musieliśmy sobie radzić z wewnętrznymi problemami. Od 2004 roku i American Idiot nieprzerwanie
ciężko pracowaliśmy, praktycznie nie robiliśmy przerwy: było The Network, Foxboro Hot Tubs, musical, płyta koncertowa, 21st Century Breakdown. W międzyczasie wiele napisaliśmy takich rzeczy, które nie ujrzały nigdy światła dziennego. Patrzę teraz na to tempo. Każdego mógł złapać kryzys. Billie bardzo się nakręca. Muzyka to pewna część jego. Kocham go za to. To błogosławieństwo że mogę grać z najlepszym przyjacielem. Jestem w stanie wspierać ten zespół, ale czasami nachodzą mnie myśli czy naprawdę musimy wspinać się na kolejną górą, stojąc w pośrodku drogi.


Jak to było w ten dzień w Vegas, przed występem?

Byliśmy bardzo spięci. Zamknęli nas w pokoju na sześć godzin… Choć może „zamknęli” to złe słowo. Nie chciałem przesiadywać w korytarzu ze wszystkimi. Czułem się jak szczur w klatce. To było ciasne miejsce z wieloma dziwnymi osobami wokoło, kręcącymi sie w te i we wte. Kiedy przyszedł Billie zauważyłem że coś jest nie tak. Miałem oko na te sprawę, ale to z każdą chwilą coraz bardziej się sypało. Ja i Billie nie jesteśmy już dwunastolatkami,ale w pewnym momencie zachciało mi się wygłupów, które skończyły się paroma kuksańcami za kulisami. Pomyślałem wtedy że chciałbym zdjąć z niego choć trochę tego gówna. Ale antydepresanty i alkohol nie schodzą ot tak na wesołej imprezce.

Jakie myśli przeszły Ci przez głowę gdy zobaczyłeś Billiego tracącego kontrolę?

Prawdę mówiąc, to zgadzałem się z tym co mówił, niezależnie od tego co myśleli inni. Wiedziałem że to nie Billie. Ale poważniejszą stroną tego jest że ja faktycznie zgadzam się z taką ekspresją słowną. Jednak patrzyłem na swojego przyjaciela i mówiłem sobie „Odpierdala Ci”. Pogodziliśmy się z tym że to gówniany koncert. Świat zobaczył większość z tego. Śmiał się z nas wystarczająca by teraz również się śmiać ale i w jakiś sposób zrozumieć. Mamy lekcję pokory.
Billie tuż po Vegas a przed odwykiem powiedział, że krytykowałeś go głośno i dosadnie – jego zachowanie i to jaki wpływ miało na innych.
Najpierw obawiałem się o przyjaciela. Potem się zezłościłem. Powiedziałem że jestem zły na to co ze sobą robi, że „cokolwiek by się nie działo, to nie jesteś Ty, jedynie ciągnie Cię to na dno. Rób to w zaciszu i nie angażuj nas w to”. Czasami masz przyjaciela albo ukochaną która musi Tobą potrząsnąć, bo sami nie widzą wyjścia z sytuacji.
Jak na ironię, wydarzenie to miało miejsce na tydzień przed premierą albumu otwierającego trylogię – waszego najbardziej ambitnego projektu.
Nikt do mnie wtedy nie zadzwonił i nie pogratulował. Bali się zadzwonić cokolwiek powiedzieć. Przeszedłem wtedy małą depresję. Dzięki Bogu moja żona była przy mnie i pomogła ujarzmić moje emocje.
Billie wspomniał że razem z Tobą i Tre zebraliście się na próbie w listopadzie, a więc całkiem niedługo po odwyku.

 Co zagraliście? Widziałeś Billiego lepszego, silniejszego?

Zagraliśmy sześć czy siedem kawałków, ot tak żeby wziąć instrumenty w ręce. To brzmiało dobrze. Całkiem nieźle. Ale tak naprawdę nie graliśmy…

…w konkretnym celu?

Otóż to. To jak wypad na przejadżdzkę hot rod-ami. Sprawia przyjemność. A potem wracasz do garażu. To był głębszy problem.  Głębsze emocje. Byliśmy niezdecydowani. Ale wszyscy dużo graliśmy. Tydzień wcześniej ogrywałem bas przez cztery godziny. Każdego dnia grałem przynajmniej 40 minut. Tak, by nie wyjść z wprawy.

Czy dostrzegasz jakąś zmianę w Billiem teraz?

Teraz jest największa zmiana w naszym życiu, szczególnie w życiu Billiego. Znaleźliśmy siłę by przystopować, wyciszyć się i przemyśleć wszystko w swoim życiu, nie tylko przez pryzmat osiągnięć. Wsłuchaj się w ciszę. Wsłuchaj się w swoje życie. Żyj teraźniejszością, a nie zastanawiaj się co będzie za tydzień, za miesiąc.

Jak myślisz, czy to wpłynie na Wasze kolejne piosenki?

Jedyną rzecz którą możesz oczekiwać od tego zespołu jest realność. Impreza była kiedy byliśmy młodsi. Kto wie do czego by doprowadziła teraz. Kiedy słucham muzyki, czuję zapach szczura. Lubię piosenki które mówią do mnie głębszą prawdę.

Kiedy wrócicie na trasę, jakich zmian oczekujesz w zachowaniu poza sceną by umożliwić Billiemu zachować trzeźwość i przy tym dobrze się bawić?

To oczywiste. Backstage nie musi być barem. I to jest OK.  To zabijanie czasu, radzenie sobie, nie musimy mówić „tak” każdej okazji którą napotkamy. Moje myśli są dobre, złe i brzydkie. Mam zamiar wspierać chłopaka. i mu pomagać, aby razem wykonać kolejny krok. Również poza sceną.



 LUXTORPEDA

jesteśmy poszukiwaczami prawdy

Luxtorpeda (fot. oficjalna strona zespołu)

"W czasie koncertu odlatuję do innej krainy i robię się autystyczny. Tak wielką przyjemność sprawia mi granie w tym zespole, że nie chce mi się kończyć" -  powiedział w wywiadzie Bartoszowi Domagale, lider zespołu Luxtorpeda - Robert "Litza Friedrich. Mózg formacji, która w ubiegłym roku wydała świetnie przyjęty przez publiczność album "Robaki", opowiada o pasji grania, niespodziewanym sukcesie oraz o tym, dlaczego muzyka rockowa wciąż ma się dobrze.

Każdy z członków zespołu Luxtorpeda to doświadczony muzyk. Znacie się już od dawna i niejednokrotnie współpracowaliście ze sobą przy wielu projektach. Czy Luxtorpeda to taki projekt, o którym każdy z Was kiedyś myślał ale nigdy nie było na niego czasu, aż do teraz?
Robert "Litza" Friedrich (Luxtorpeda): Nie. To nie projekt tylko zespół z prawdziwego zdarzenia ale prawdą jest, że właśnie na taki czekaliśmy wiele lat. Doświadczenia z innych "poligonów" nam tylko pomagają w tym co teraz robimy z Luxami.
Czy nazwa Luxtorpeda jest efektem Waszych słowotwórczych poczynań i odnosi się do Waszej muzyki- czyli luksusowa jakość, zawrotne tempo i pokaźna dawka energii?
Raczej powiedzonko z mojego rodzinnego domu, gdzie często było słychać jak matka krzyczała: "ma to być zrobione jak luxtorpeda". Dopiero potem, jak powstał zespół przeczytałem w internecie, że był taki pociąg.
W utworze "Niezalogowany" jawnie krytykujecie cały wirtualny świat. Jednak z drugiej strony sami jesteście w nim mocno obecni. Czy nie macie wrażenia, że to właśnie ta "sieć" jest obecnie głównym źródłem promowania muzyki i mimo jej wielu wad nie możemy już bez niej żyć?
Jasne. To ogromnie pożyteczne narzędzie do promocji ale trzeba być nieustannie czujnym żeby się nie wylogować z prawdziwego życia i nie być niewolnikiem wirtualnej rzeczywistości. O tym jest ta piosenka. Chodzi o to żeby na końcu modlitwy było "amen", a nie "enter".
Wasze utwory bywają skomplikowane rytmicznie ale z drugiej strony wiele z nich posiada duży potencjał przebojowy. To naprawdę dobre kompozycje o interesujących melodiach. Czy Waszym zamiarem było stworzenie właśnie takich utworów, w których spełnicie swoje muzyczne ambicje, a jednocześnie każdy będzie mógł je zaśpiewać z Wami na koncercie?
Dzięki za taką recenzję. Właściwie to nie myślimy w czasie komponowania w sposób analityczny. Staramy się uchwycić tylko to "coś", no i żeby nam się dobrze grało, dobrze brzmiało. Teksty tylko dopełniają to wszystko i uwypuklają emocje zawarte w muzyce. Bywa, że po nagraniu jakiegoś refrenu cieszymy się jak dzieci mówiąc: "ale będzie czad, jak cała sala będzie to śpiewać razem z nami".
W maju tego roku ukazała się Wasza druga płyta "Robaki". Czy jest to kontynuacja tego do czego przyzwyczailiście fanów w swoim pierwszym albumie, czy też chcieliście stworzyć zupełnie nowe dzieło w żaden sposób niezwiązane z debiutem?
Nie wiem jak to co robimy jest odbierane ale czujemy, że zaczęliśmy pisać jakąś opowieść. Na razie jest wstęp w postaci debiutanckiej płyty i pierwszy "gęsty" rozdział. Właściwie to czekamy na następne części. Raczej nie zaczynamy pracy nad piosenką myśląc, czy będzie lepsza, czy gorsza ale czy będzie komuś coś dawała. Czy pojedyńczy słuchający ją człowiek znajdzie tam coś dla siebie. 
"W czasie koncertu odlatuję do innej krainy i robię się autystyczny. Tak wielką przyjemność sprawia mi granie w tym zespole, że nie chce mi się kończyć" -  powiedział w wywiadzie Bartoszowi Domagale, lider zespołu Luxtorpeda - Robert "Litza Friedrich. Mózg formacji, która w ubiegłym roku wydała świetnie przyjęty przez publiczność album "Robaki", opowiada o pasji grania, niespodziewanym sukcesie oraz o tym, dlaczego muzyka rockowa wciąż ma się dobrze.

Czy kiedy powoływaliście do życia grupę Luxtorpeda, spodziewaliście się tak spektakularnego sukcesu jaki udało się Wam osiągnąć, czy też w założeniu miał być to jedynie poboczny projekt kilku kolegów z branży?

Nikt się nie spodziewał takiego odzewu. Ani to łatwe, ani melodyjne. Raczej kij w mrowisko. Trudno powiedzieć co się na to złożyło. Wielkie wsparcie na pewno mamy ze strony naszego LuxForum. To oni od początku nas zachęcają do walki. Sami dbają o nasze promocje i nawet o organizację koncertów. Od niedawna dopiero mamy menedżera, który też jest forumowiczem i robi to z wielką pasją, ogarniając wszystkie problemy organizacyjne. Dlatego mamy dużo czasu żeby tworzyć i nie martwić się o te wszystkie mniej artystyczne sprawy.

Oglądając koncert z przystanku Woodstoock 2011 nietrudno zauważyć, że wiele energii wkładacie w wykonywanie swojej muzyki na żywo. Czy kiedy wychodzicie na scenę to zawsze z nastawieniem, że oprócz muzyki zostawicie tam samych siebie?

Nie wiem. Ja w czasie koncertu odlatuję do innej krainy i robię się autystyczny. Tak wielką przyjemność sprawia mi granie w tym zespole, że nie chce mi się kończyć. Ostatnio gramy krótkie godzinne koncerty na festiwalach i mam ciągle niedosyt. Na szczęście w listopadzie rusza nasza "Robaczywa Trasa" i tam nie zejdziemy dopóki nie zagramy wszystkich piosenek z dwóch płyt.

Wiele Waszych utworów opartych jest o mocne gitarowe riffy, które są znakiem firmowym Luxtorpedy. Czy to właśnie gitarowe partie są zazwyczaj punktem wyjścia, gdy pracujecie nad nowym materiałem?

Raczej tak. To riff jest początkiem wszystkich naszych utworów. Potem na próbie dochodzi sekcja i na końcu pracujemy nad treścią tekstów.
W wywiadzie dla jednego z branżowych magazynów gitarowych opowiadałeś ostatnio o tym jak wiele czynników składa się na Wasze wyjątkowe brzmienie. Stare gitary, lampowe wzmacniacze i cały ten gitarowy arsenał to właśnie Wasz sposób na niepowtarzalny sound?
Jestem zakochany w starym brzmieniu. Stara gitara, stare wzmacniacze i lampy z lat 40. to miód na moje serce. To takie prawdziwe brzmienie, które z nikim nie walczy. Jest w tym brzmieniu dużo melodyjności i czytelności. Właściwie to o PRAWDĘ nam chodzi. Jesteśmy poszukiwaczami PRAWDY.
Jako muzycy ze sporym doświadczeniem na pewno dobrze znacie specyfikę polskiego rynku muzycznego. Dlaczego Waszym zdaniem świetna polska muzyka rockowa musi ustępować miejsca w mediach, komercyjnym produkcjom o wątpliwej jakości?
Nie znam specyfiki polskiego rynku muzycznego. Od ponad dwudziestu lat jestem niezależny i tak mi dobrze. Nie oglądam też TV, więc trudno mi powiedzieć co tam teraz za "igrzyska" się odbywają. Mimo to nie sądzę, żeby muzyka rockowa musiała się z kimkolwiek ścigać. Korzenie takiej muzyki są w garażu i tam powinny mentalnie zostać. Niech sama radość z grania będzie cenniejsza niż "salony" nie-bezinteresownych pochlebców. Łał. (śmiech) Zresztą Woodstock obala wszelkie mity mówiące o tym, że ludziom znudziło się rockowe granie. A brokatowa muzyczka, która sączy się w nadmorskich smażalniach niech tam pozostanie. Jedni lubią surowe mięso inni nie.
W 2012 roku daliście pierwszy jubileuszowy koncert, czyli setny występ pod szyldem Luxtorpeda. Jak wspominacie ten wyjątkowy występ?
Setny koncert był wyjątkowy pod każdym względem. Teraz czekamy na następną setkę   
MY RIOT
Jesteśmy tuż po premierze pierwszego albumu M.T.Void – wspólnego projektu Justina Chancellora z formacji Tool i Piotra „Glacy” Mohameda. Z okazji ukazania się tego długo wyczekiwanego wydawnictwa publikujemy fragment przeprowadzonego dla „Muzycznego Sukcesu” wywiadu z Glacą, w którym artysta opowiada m.in. o tym, jak doszło do jego współpracy z jednym z najbardziej cenionych  basistów na świecie.
W całym wywiadzie będzie można przeczytać nie tylko o M.T.Void, ale też o polskim i amerykańskim rynku muzycznym, o przyszłości My Riot, o dziennikarstwie muzycznym, a także o tym, czy Glacy udało się wrócić na swoją pozycję sprzed lat.
Pierwszy numer magazynu „Muzyczny Sukces” ukaże się z początkiem marca!
„Amerykański etos pracy” – wywiad z Piotrem Glacą Mohamedem (fragment)
Rozmawiał: Piotr Garbowski
Zacznijmy od aktualnego tematu. Płyta M.T.Void – projektu, który tworzysz wraz z basistą grupy Tool, Justinem Chancellorem – niebawem ma ujrzeć światło dzienne. Możesz powiedzieć kilka słów o Waszej współpracy?
Poznałem Justina po koncercie Toola na Rock In Park w Niemczech w 2001 roku. Okazał się bardzo sympatycznym gościem. Rozmawialiśmy, zaoferowałem mu pomoc, jeśli tylko czegokolwiek by potrzebował, dałem mu płytę „Koniec wieku” i pożegnaliśmy się. Po paru dniach dostałem telefon. Tool był wtedy w Polsce. Justin zadzwonił do mnie i zapytał, czy oprowadzę ich po Warszawie, a przy okazji powiedział, że z całym zespołem słuchał płyty, którą mu dałem i że jest zajebista. Jedno spotkanie, drugie i w końcu narodziła się przyjaźń, a wraz z nią wspólne odkrywanie nowych terytoriów w muzyce. Justin podobnie jak ja jest buntownikiem. Chyba nigdy nie współpracowałem z kimś tak ekstremalnym, komu bym tak ufał w kwestiach artystycznych, takich jak gust czy umiejętności. Mógłbym porównać Justina tylko do Vahana Bego, malarza i rzeźbiarza ormiańskiego pochodzenia, z którym często współpracuję.
Słuchałem kilku dostępnych w internecie numerów M.T.Void i odniosłem wrażenie, że to muzyka bardzo osobista, intymna, raczej mało komercyjna. Jakie są Twoje oczekiwania związane z tym projektem?
Nie ma oczekiwań. To pierwsza rzecz w moim życiu – no może oprócz moich projektów noise'owych – wobec której nie mam żadnych oczekiwań. Określenie „intymna rzecz” jest tu najbardziej odpowiednie.
Chciałbym jeszcze nawiązać do pytania o moją współpracę z Justinem. Justin bardzo pomógł mi w produkcji płyty „Czas ludzi cienia”. W tamtym czasie bardzo potrzebowałem wsparcia, a Justin był jedną z tych osób, która mi go udzieliła. Odchodziłem wtedy z wytwórni. Później, po zawieszeniu działalności Sweet Noise, wyjechałem do Stanów. Tam cały czas utrzymywałem kontakt z Justinem. W pewnym momencie zaczęliśmy zastanawiać się nad wspólną muzyką. Pamiętam taką naszą rozmowę w kanionie w środku jakiegoś starego obozowiska Indian. Powiedziałem mu wtedy, że to co nas łączy jest tak ważne, że jeśli mielibyśmy coś razem robić, to chciałbym, żeby było to coś, co ma swoją odrębność i przesłanie. Któregoś dnia zrobiłem kawałek i wysłałem go Justinowi na urodziny. Następnego dnia dostałem od niego wiadomość, że bardzo mu się podoba i że chce do mnie przyjechać, żeby dograć do tego bas. To było niesamowite uczucie. Pracowałem z członkiem Toola! Zostawił mi basy, pojechał do domu, a ja to wszystko wyprodukowałem. Wysłałem mu gotowy materiał i był pod totalnym wrażeniem. Zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym projekcie na poważnie. Myśleliśmy o zaproszeniu muzyków z The Mars Volta, ale w końcu zrezygnowaliśmy z tego, bo chcieliśmy, żeby od początku do końca było to tylko nasze. Tak powstał ten projekt.
Jak zamierzacie to wydać? Gdzie chcecie uderzyć z M.T.Void? Polska? Zagranica?
Płyta ukaże się na stronie Toola. Będzie można kupić ją też w formie fizycznej. Poza tym będzie na ITunes i w niezależnym sklepie Ameba. Jak rozegramy to w Polsce? Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Nie chcę nadać temu takiego komercyjnego sznytu. Cieszę się z tego co jest, bo dystrybucja przez stronę Toola to zupełnie nowa opcja; w przypadku tego zespołu jeszcze tego nie było. Wszyscy się na to zgodzili. Na przykład gitarzysta, Adam Jones, po cichu jest fanem tego projektu.
Te nazwiska naprawdę robią wrażenie.
Tak. Jeszcze większe wrażenie robią w akcji. Bas Justina jest po prostu fascynujący. Postawiłem na niego przy produkcji numerów M.T.Void. Materiał masterował mój guru – Bob Ludwig. To człowiek, który współpracował m.in. z Hendrixem, Led Zeppelin, Nirvaną – jednym słowem legenda. Pogratulował mi właśnie brzmienia basu. Powiedział, że to jeden z najlepszych pomysłów na brzmienie basu, jakie słyszał.
Skoro już jesteśmy przy temacie amerykańskich muzyków i producentów. Co różni ich od przedstawicieli polskiego świata muzyki. Po powrocie ze Stanów mówiłeś o amerykańskim etosie pracy. Mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat?
Amerykański etos pracy polega na tym, że jak już coś robisz, to poświęcasz temu całe życie. W Stanach każdy ma misję i nikogo to nie dziwi. Muzycy mogą tam oddać życie za swoją twórczość. Społeczeństwo też jest inne niż w Polsce. Tam ludzie są odważniejsi. Nikt nie boi się głosić swoich poglądów i bronić ich na śmierć i życie. U nas modny jest dystans do tego, co się robi, tam wręcz przeciwnie – każdy ma swój temat i jest mu całkowicie oddany.
Da się Twoim zdaniem przenieść ten amerykański etos pracy na grunt polskiego rynku muzycznego?
To raczej ciężka sprawa. Amerykańskie bandy od razu kumają, że muszą pracować, bo jest duża konkurencja. W Polsce to jeszcze raczkuje. Pamiętam, że Sweet Noise traktowałem trochę jak drużynę sportową, jak ekipę z NBA, która ma jasno określony cel i musi mu wszystko podporządkować. Uważam, że takie podejście jest potrzebne, bo sprawia, że widzi się cenę tego wszystkiego. Mówiąc o cenie mam na myśli na przykład życie rodzinne. Albo to, że zamiast iść na piwo do baru, idzie się pracować w studiu. Sztuce trzeba się poświęcić, złożyć w ofierze swoje życie, tak jak zrobili to Hendrix, Cobain i Winehouse.
Więcej niebawem w "Muzycznym Sukcesie"!
PARAMORE

"W pewnym sensie staliśmy się zupełnie nowym zespołem" 

 


W najbliższych miesiącach fani Paramore w Polsce będą mieli co najmniej dwa powody do radości. Na kwiecień   grupa zapowiedział premierę nowego albumu. Natomiast na początku czerwca zespół po raz kolejny przyjedzie do Polski. Hayley Williams i spółka wystąpią w Warszawie podczas Impact Festival.
W rozmowie z WP.PL Jeremy Davis, basista formacji, opowiada między innymi o wspomnieniach z poprzedniej wizyty w naszym kraju, ponad rocznej przerwie od wszystkiego oraz świeżych inspiracjach muzycznych. 

Skoro już o tym mówimy, zgaduję, że "Ain't it Fun" będzie kolejnym singlem. 



Jeremy Davis: To ciekawe. Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy, ale nie jesteś pierwszą osobą, która wychodzi z taką sugestią. To dobrze, bo nie byliśmy pewni, czy ludziom spodoba się kawałek w bardzie funkowej stylistyce.



Wciąż mam w pamięci wasz koncert w lipcu 2011 roku. Pamiętasz ten dzień? 

Jeremy Davis: Jasne. Co więcej, miałem wtedy okazję przespacerować się trochę po Warszawie. Zrobiłem swoim telefonem mnóstwo zdjęć, bo to fantastyczne miasto. 

Pamiętam, że podczas waszego koncertu można było kupić koszulki oraz inne gadżety promocyjne z napisem "Paramore is still a band" (hasło odnosiło się do odejścia braci Farro, którzy oskarżali wytwórnię, że traktują Hayley Williams jak gwiazdę, a resztę muzyków, jakby można ich było w każdej chwili wymienić - przyp. red.). Jak od tamtej pory rozwinęliście się jako zespół, ale w tym bardziej ludzkim wymiarze? 

Jeremy Davis: To ciekawe, że zdecydowanie bardziej zmieniliśmy się jako ludzie, niż muzycy. Nasza twórczość może i uległa drobnym zmianom, ale to nasze osobowości i przyjaźń przede wszystkim przeszły metamorfozę. Przez mniej więcej rok mieliśmy czas wyłącznie dla siebie. Oczywiście pisaliśmy w tym czasie muzykę, ale uznaliśmy za niezmiernie ważne, aby poznać samych siebie w zaciszu domowym. Ten okres niesamowicie nas do siebie zbliżył, co sprawiło, że w pewnym sensie staliśmy się zupełnie nowym zespołem. To świetny moment, aby być członkiem Paramore. 

A czego nauczyłeś się w tym okresie o sobie?

Jeremy Davis: Dużo prostych rzeczy, których nie dostrzegałem. Wiesz, wcześniej ciągle byliśmy w trasie i nie wiedzieliśmy właściwie czego możemy spodziewać się po sobie nawzajem. Świetnie było uciec od tego, co działo się w naszym życiu. Żadnych wywiadów, wymagań. Po prostu zostawiono nas w spokoju. Mogliśmy być normalnymi ludźmi, ugotować własne jedzenie, zamiast ciągle zamawiać obsługę hotelową, albo jeść na mieście. Cały czas staramy się być kreatywni i wymyślać coś zupełnie nowego. A przez wspomniany rok mogły odpocząć też nasze mózgi. 

 Z jednej strony sobie odpoczywaliście, ale z drugiej nie pozwalano ludziom o was zapomnieć.
 W 2011 roku pojawił się "Monster", a potem jeszcze kilka singli. 

Jeremy Davis: Nad tymi elementami czuwa sporo osób, łącznie z naszym managementem. My im po prostu powiedzieliśmy, że chcemy na jakiś czas zniknąć, co z pewnością było dla nich problematyczne. Bo jak tu pokazać, że coś się u nas dzieje, kiedy w rzeczywistości nie robimy zupełnie nic. A jeśli chodzi o single, to mimo wszystko bardzo chcieliśmy pokazać, że po odejściu Josha i Zaca wciąż pragniemy to robić. 

Nowy album wychodzi w kwietniu, ale od jakiegoś czas znamy już pierwszy singiel. Przyznam, że po usłyszeniu "Now" pomyślałem, że Paramore obrało jeszcze bardziej surowy i hałaśliwy kierunek. Ale po wysłuchaniu kilku innych kawałków z nadchodzącej płyty wiem, że szykuje się naprawdę eklektyczny materiał. W pewnym momencie słychać było nawet chór gospel. Czy ta różnorodność jest efektem zderzenia pomysłów wszystkich członków? A może kluczem jest tu producent, Justin Meldal-Johnsen? 

Jeremy Davis: Justin z pewnością był bardzo pomocny i dawał nam dużo przestrzeni. Do tej pory udało nam się stworzyć brzmienie, które kojarzone jest z Paramore. Nie chcieliśmy od tego zbyt daleko odchodzić. Ale za każdym razem, kiedy próbowaliśmy pisać piosenkę, która brzmiała, jak coś z naszych wcześniejszych albumów, było to trochę mało naturalne. Mieliśmy dużo czasu na napisanie tego materiału oraz na jego nagranie w studio. Tym razem nasze podejście opierało się na różnych inspiracjach każdego z nas. Uwielbiamy stare piosenki i wciąż będą nam towarzyszyć na koncertach. Nigdzie nie uciekają. Ale teraz chcieliśmy trochę poszpanować i pokazać, że mamy więcej inspiracji muzycznych. Próbowaliśmy wszystkiego, co przyszło nam do głowy. Tak, jak wspomniałeś, w "Ain't it Fun" zaśpiewał chór gospel. Nawet jeśli coś nie brzmiało, jak nasze wcześniejsze dokonania, wierzyliśmy, że na albumie zgra się w spójną całość. 

SLASH




Moja ksywa to dobra marka
- Nie próbuję się ścigać sam ze sobą, ale nie lubię też stać w miejscu - mówi legendarny gitarzysta. 13 lutego zagra w Spodku.

Wystąpisz w Polsce po raz pierwszy. Czy przy takich okazjach przygotowujesz specjalny show, czy po prostu grasz kolejny koncert na trasie?
Slash: Nie zastanawiam się nad takimi rzeczami. Robimy to, co robimy. Oczywiście, jeśli jesteś gdzieś po raz pierwszy, to cieszysz się, że masz okazję tam być i grać. Ale ja zawsze cieszę się na granie. Każdy gig traktujemy, jakby to był ostatni - musi więc być najlepszy. Gdzie byśmy więc nie byli, zawsze staramy się tak samo: jak najmocniej. Głośniejszy niż koncerty, do których ludzie się w ostatnich czasach przyzwyczaili. Mamy dużo materiału z całej mojej kariery solowej, ale też z innych płyt, które nagrałem. Robimy dobry rockowy show.

Jak długo można grać rocka?

- Nie wiem. Prawdopodobnie tak długo, jak jest się stanie to robić. W tej chwili podoba mi się to nawet bardziej, niż gdy zaczynałem. Jest więc szansa, że za następne 20 lat znów będziemy mieć okazję, żeby rozmawiać. Ale tak naprawdę interesuje mnie to, co mam do zrobienia tu i teraz.
Ludzie często porównują twoją nową muzykę z tym, co robiłeś dawniej, np. za czasów Guns N' Roses. Czujesz presję przeszłości, gdy tworzysz nowe piosenki?
Nie próbuję się ścigać sam ze sobą, ale nie lubię stać w miejscu. Nie chciałbym kiedyś poczuć, że się nie rozwijam.

W piosence równie ważne jak melodia są słowa. Ty przede wszystkim jesteś kompozytorem. Czy w ogóle zwracasz uwagę na teksty?

- Nie należę do ludzi, którzy spędzają dużo czasu nad tekstami, zastanawiając się nad nimi i interpretując. Przede wszystkim chcę, żeby były szczere i żeby pasowały do muzyki. Z kim bym nie pracował, zawsze przykładam wagę do tekstów. Ale nie roztkliwiam się nad nimi.

Na okładce twojej nowej płyty "Apocalyptic Love" umieściłeś też nazwisko wokalisty Mylesa Kennedy'ego i grupy The Conspirators. W ten sposób chcesz uhonorować ich wkład w ten album i wasze wspólne granie?

- Tak, to ma z tym coś wspólnego. Pomyślałem o tym od razu, gdy zaczęliśmy razem koncertować. Pracuję ze świetnym wokalistą i ze znakomitą sekcją. Być może dla promocji łatwiej byłoby, gdyby na okładce było napisane tylko "Slash". Moja ksywa to dobra marka, wiem o tym. Ale, tak jak mówisz, chciałem uhonorować ludzi, z którymi pracuję.

info o Slash-u w prezencie!

Slash to legenda i ikona rock'n'rolla. Jego utwory, styl gry na gitarze i występy w Guns N' Roses (ale również w "Slash's Snakepit i Velvet Revolver oraz solo) zachwyciły miliony ludzi na całym świecie. Magazyn "Time" umieścił go na pozycji 2. na swojej liście 10 Najlepszych Gitarzystów Wszech Czasów, a jego riff do utworu "Sweet Child o'Mine" uplasował się na pierwszej pozycji w kategorii 100 Najlepszych Riffów według magazynu "Total Guitar". Słynny producent gitar, Gibson, dwie ze swoich gitar sygnował jego imieniem. W 2007 r. gwiazdę Slasha umieszczono tuż obok gwiazd Jimmy'ego Page'a i Jimi'ego Hendriksa na Hollywood Walk of Fame. Z samym tylko Guns N' Roses Slash sprzedał ponad 100 mln płyt. Artysta brał także udział w projektach takich muzyków jak Michael Jackson, Ray Charles czy Stevie Wonder. W 2010 roku zadebiutował solowym albumem zatytułowanym "Slash". Wśród gości znaleźli się m.in.: Chris Cornell, Fergie, Dave Grohl, Lemmy Kilmister, Ozzy Osbourne i Iggy Pop. Teraz promuje swój najnowszy album, ubiegłoroczny "Apocalyptic Love".

WILKI

"W każdym żyją wilki dobre i złe...", czyli wywiad z Robertem Gawlińskim

wilki

 Na sklepowe półki trafił najnowszy album Wilków - "Światło i mrok". O powrocie w mistyczną, słowiańską krainę, życiowym credo, inspiracjach i roli artysty, a także o tym, jak gra się po 20 latach, rozmawiałam z wokalistą grupy, Robertem Gawlińskim.


 Nową płytę, "Światło i mrok", wydaliście po dość długiej przerwie. Czy w związku z tym inaczej się wam nad nią pracowało?

Robert Gawliński: Nagraliśmy ją po 6 latach. W 2006 roku wydaliśmy album "Obrazki". Kiedy po roku go przesłuchałem, doszedłem do wniosku, że chociaż fajnie się nam sprzedała, jeżeli chodzi o teksty czy muzykę, trochę odpuściliśmy. Pięć, sześć numerów było bardzo dobrych, ale reszta taka dołożona... Zdałem sobie sprawę, że coś się w nas być może wypaliło.
 Może chcieliście za dużo, za prędko?

R.G.: W 2002 roku wyszła płyta „4”, po dwóch latach przerwy nagraliśmy „Watrę” i to była bardzo dobra płyta. Po kolejnych dwóch latach wdaliśmy „Obrazki”, i coś z tymi „Obrazkami” było nie tak. W moim pojęciu to chyba najgorsza płyta Wilków do tej pory - gdyby ją traktować jako całość, nie jako poszczególne utwory. I doszliśmy z Mikisem [Cupasem - gitarzystą] do wniosku, że następny album nagramy wtedy, kiedy będziemy wiedzieli, że na pewno mamy coś dobrego do powiedzenia, żeby nie było: „No dobra, trzeba teraz napisać tekst...”
 I teraz przyszedł czas, kiedy wiedzieliście, że to jest to?

R.G.: Zarys tej płyty powstał w mojej głowie już wcześniej. Były napisane utwory „Światło i mrok”, „Srebrny pył”, „Czystego serca”, „Pierwsze pióro”. I te utwory wyznaczyły kierunek, w którym chciałem poruszać się w sensie literackim na tej płycie. W kontekście tekstowym to taka opowieść... Czasami jest to rodzaj mojego własnego kodeksu, czasami wręcz jest to opowieść o mnie, jak w utworze „Pierwsze pióro”, o tym, jakie postawy się dla mnie liczą - jest to taka trochę wędrówka, credo życiowe zawarte między wierszami.
 Na albumie uchwyciliście bardzo wyraźne odwołanie do pewnej sfery pozaziemskiej, sakralnej, pełnej rytuałów.

R.G.: Bardzo chciałem, żeby na tym albumie Wilki wróciły w krainę bardziej mistyczną, bardziej słowiańską czy celtycką... w krainę mistycznej zadumy. Na pewno wiedziałem, że na tej płycie ma być korzennie, duchowo, odrobinę o miłości, ale na pewno o uczuciach. I tak starałem się pisać. Tę płytę mógłby napisać facet, który 20 lat mieszkał w lesie. Bo tam nie ma nic o świecie, który docześnie nas dotyka - nie ma słowa o internecie, polityce. Jest duchowo i o uczuciach. I to tyle jeśli chodzi o teksty. A muzyka? Najlepiej posłuchać. Mogę powiedzieć, że na pewno jest to najbardziej dynamiczna płyta Wilków, najbardziej gitarowa, bo jest pięć zdecydowanie szybkich utworów na sześć średnich temp i ballad.
 Tytuł płyty - „Światło i mrok” - to zjawiska przeciwstawne. Czy wiąże się on jakoś z symboliką tego krążka?

R.G.: Tytuł wynika bezpośrednio z nazwy utworu „Światło i mrok” - padają tam słowa: „światło i mrok, kamienny krąg”... Pomyślałem, że fajny tytuł, bo zdałem sobie sprawę, że światło i mrok posiadamy tylko my, ludzie. Wszystko, co nas otacza, cała fauna i flora nie posiada w żadnym sensie rozróżnienia dobra i zła, a zarazem nie potrafi być, tak jak człowiek, kochana, świetlista jak anioł, a zarazem mroczna i potworna jak demon. Człowiek lubi mordować dla przyjemności, robi wiele złych rzeczy, jest specjalistą od wojen, konfliktów, masowego mordowania własnego gatunku. To jest w ogóle nie spotykane w świecie zwierząt. I stąd ten tytuł - światło i mrok, które drzemie w każdym z nas.
 Podobną sentencję zawarłeś w kawałku „Życie trwa”: „W każdym żyją wilki dobre i złe...”

R.G.: Śpiewam tam: „Pytasz mnie, co zrobić masz, by w końcu móc odzyskać spokój, każdy w sercu nosi zło, wystarczy nie pamiętać o tym, i kochać świat, bo żyjesz raz, przyjaciół mieć, pić dobre wino”. Coś się we mnie przełamało, bo nigdy nie tworzyłem takich tekstów. Zwykle pisałem raczej o tym, czy jutro będę jeszcze żyć - jak wtedy, kiedy byłem młody, zbuntowany, w Madame [grupa wokalisty istniejąca w latach 1984-1986]... W Wilkach były raczej mistyczne utwory, zawierające jakieś treści, ale gdzieś bardzo pomiędzy zdaniami, trzeba było samemu ich poszukać. Tutaj piszę wprost. Może to już jest kwestia wieku?...
 Indianin na okładce - znowu odwołanie do sfery mistycznej, rytualnej...

R.G.: Powstały tylko dwa zdjęcia z pióropuszem. Na koniec sesji Monika [Gawlińska, żona wokalisty i menadżerka Wilków] przypomniała sobie, że planowaliśmy zrobić zdjęcie w pióropuszu. Nagle zrobiło się niesamowite światło, a Karolina [Markiewicz, autorka m.in. zdjęć na płytę "4"] to uchwyciła. Miało trafić do środka, do książeczki, ostatecznie znalazło się na okładce. A oprócz tego - Indianin; po pierwsze wojownik, po drugie - człowiek wolny, po trzecie - żyjący w harmonii z naturą. Zawsze, kiedy widzę Indianina, przypomina mi... nas. I to też nawiązanie do światła i mroku. Miało być przypomnieniem, bo zwykle myślimy o sobie, że jesteśmy dobrzy, a to takie przypomnienie o tym, jacy bywamy...
Na płycie śpiewasz „Świat to fajne miejsce i warto go chronić” - czy to utwór - apel, komentarz do tego, co widzisz dookoła?

R.G.: Trochę tak. Właściwie utwór powstał po obejrzeniu dokumentu o Joe Strummerze [wokaliście grupy The Clash], ikonie punk rocka lat 70. i 80. Jest taka scena pod koniec, kiedy on mówi właśnie: „Świat to fajne miejsce, a ludzie bez ludzi są niczym”. To doskonale podsumowywało jego życie - na początku zbuntowanego punkowca, potem człowieka, który nie mógł pogodzić się z tym, że zarabiając miliony śpiewa „London Calling” do robotniczej braci, która przychodziła na ich koncerty. Rezygnuje ze sławy, odchodzi z zespołu... I dziesięć lat jest niepogodzony ze sobą. Potem spotyka jakiegoś punkowca w second-handzie, pyta go, czego słucha i czy zna The Clash. A ten punkowiec na to: „A co to jest The Clash?”. I jemu spadł kamień z serca, zaczął od nowa pracować nad muzyką, tworzyć coś zupełnie innego. No i gdzieś to zdanie cały czas mi kołatało. A potem zobaczyłem taki film „SOS dla Ziemi” Luca Bessona. Przepiękne zdjęcia. Nie ma tam żadnego złego ujęcia. Film jest o tym, jak człowiek degraduje swoje właśnie środowisko. Po jego obejrzeniu rozmyślałem nad tym, kim właściwie jesteśmy jako ludzie. Wtedy wziąłem gitarę i zacząłem śpiewać: „świat to fajne miejsce”. Mój syn, Benjamin, powiedział: „Tato, zrób to koniecznie na płytę!”, wsparł mnie moralnie i postanowiłam to napisać. Okazało się, że tekst był bliski temu, co myślą moi synowie i inni ludzie w wieku 20 lat... i to jest bardzo fajne. Powinniśmy się zastanawiać, zacząć zadawań pytania. Myślę, że taka też jest rola artystów, w pewny sposób uświadamiać. Po prostu mówić, żeby ludzie cały czas słyszeli. Rola muzyka, artysty, kompozytora jest taka, że trzeba mówić o wielu rzeczach i nie bać się tego, nawet, jeśli komuś wydaje się to naiwne.
 Czego słuchasz ostatnio tak dla siebie, z artystów zagranicznych i polskich, i czy to w jakiś sposób wybrzmiewa na waszej płycie? Inspirujesz się innymi muzykami?

R.G.: Na pewno znajdą się tacy. Dla mnie niedościgłym wzorem jest płyta „Think Tank” Blur. To już dość stara płyta, ale bardzo często wracam do niej. Bardzo lubię Black Rebel Motorcycle Club - całokształt ich działalności. Bardzo lubię też Kasabian - pierwszą płytę i ostatnią. Uwielbiam Sinead O'Connor, dla mnie to jest czarodziejka, zaczarowuje rzeczywistość. Ale lubię też PJ Harvey, praktycznie w każdej postaci. Ostatnio słucham dużo hardrockowej muzyki. A jeśli chodzi o inspiracje... Jeżeli jest coś takiego, co nazywamy inspiracją, są dwa różne pojęcia - inspiracja a jakiś rodzaj złodziejstwa, jak ja to nazywam. Jak się komuś kradnie cały riff albo beat, albo cała sekcja gra tak samo jak u kogoś innego - to już nie jest inspiracja. I tak to traktuję. Mogę zainspirować się, tak jak mówiłem, filmem. To jest taka czysta, normalna forma inspiracji.
 Czy po 20 latach wciąż macie taką samą frajdę, kiedy wychodzicie na scenę, czy w porównaniu do tych pierwszych koncertów coś się jednak zmieniło?

R.G.: Zawsze się ma taką samą frajdę, bo lubimy to robić, po prostu. Natomiast zdarza się tak, że kiedy człowiek jest zmęczony, to ma mniejszą frajdę. I kiedy gramy za dużo, intensywnie, przychodzi nieraz taki gorszy koncert, i to wszyscy czujemy. Wtedy mówimy: „Dobra, przydałby się jakiś odpoczynek”. I zwykle staramy się złapać dwa, trzy dni takiej świeżości, a później znowu są świetne koncerty. To się zdarza raz na parę miesięcy. Czasem widać to zmęczenie i to, że bardzo chcemy dobrze zagrać, ale nie idzie, nie możemy się skleić.
Jeszcze odnośnie koncertów... Gdybyś mógł sobie wymarzyć, że grasz w jakimkolwiek miejscu na świecie, gdzieś, gdzie jeszcze nie miałeś okazji - gdzie byś zagrał?

R.G.: Bardzo nas fascynowało Wembley. Zagrałem tam na dużej imprezie z innymi artystami z Polski. Robi wrażenie... Bardzo chciałem zagrać w hali Roseland. To jest taka hala w samym centrum Manhattanu. Tam grali najwięksi na świecie - i jazzmani, i rockmani. Nam udało się wystąpić tam w 2005 roku. To budowla z lat 20., powstała jako klub, tam grały big-bandy, wtedy bardzo modne, było miejsce do tańca... Później, podczas wojny, zmieniono ją na salę na potańcówki. Potem koncertowali tam najwięksi - Led Zeppelin, The Doors, Beatlesi, Stonesi... można wymieniać. I to jest piękne - wyjść na taką scenę i zagrać. To był bardzo fajny koncert.
 Są tacy ludzie, którzy w momencie, kiedy wydaliście swój debiutancki album, mieli dosłownie po kilka lat, a teraz słuchają nie tylko nowych Wilków, ale sami wracają do waszych pierwszych płyt. Jak to odbierasz?

R.G.: To mnie cieszy. Znaczy to też, że pozostawiliśmy po sobie jakąś fajną, własną wizytówkę. Kiedy rozmawiam z ludźmi, wielu z nich uważa, że pierwsza płyta to płyta „the best” w dorobku zespołu, a później stopniowo podobają im się inne, poszczególne numery. Zwykle właśnie tak jest. Trzeba też pamiętać o tym, że artysta nie może stać w miejscu, chyba że znajdzie już jakąś jedyną, wyjątkową formułę. Ja nagrywam też solowe płyty, żeby móc sobie podróżować po świecie muzycznym i poeksperymentować.
 Co sprawia Ci frajdę poza muzyką?

R.G.: Zbieram miecze samurajskie, kocham kupować nowy sprzęt muzyczny, gitary, mikrofony... No i zawsze staramy się z Moniką pomóc zwierzętom - współpracujemy z Przystanią Ocalenie. Ostatnio uratowali lisa, który uciekł z farmy lisiej, bawi się jak mały piesek, jest kochany i śliczny, tylko niestety nie da się go oswoić, ani też wypuścić na wolność. To wielka rzecz, ocalić zwierzę, to jest coś pięknego. Bardzo mi to schlebia, że mogę mówić w imieniu zwierząt, bo one przecież głosu nie mają. Zawsze będzie ich bronił i nigdy nie polubię myśliwych. Fatalne hobby.
 Co w takim razie na kolejne 20 lat?

R.G.: Na kolejne 20 lat... Chyba zdrowia (śmiech). Na pewno czas na przemyślenia. Chciałbym nagrać jeszcze co najmniej dwie płyty z Wilkami i chciałbym, żeby to były dojrzałe wypowiedzi. Nie bacząc na to, czy to będą utwory bardziej singlowe, bardziej czy mniej radiowe... Nie zwracam na to w ogóle uwagi.
 Dziękuję za rozmowę!

Guys Of Destruction


Specjalnie dla fanów mojego bloga-)
wywiad z początkującym hard-rockowym, polskim zespołem!
+ niespodzianka!
Wywiad

 1) Witam, jesteście młodą rockową grupą, skąd pomysł by grać rocka, zamiast popu, który u nas w Polsce, jest modny zwłaszcza wśród młodych muzyków?
-Gramy to co lubimy, a nie to co nam narzuca społeczność.
Pop i alternatywę gra chyba co druga kapela, a hard rock jest bliższy naszym sercom :D

2) Czy w ten sposób chcielibyście powrócić mentalnie do lat 70 i 80, gdzie wtedy rock był ikoną muzyki i wylansowało takich genialnych muzyków jak np. Freddie Mercury?
- Marzy nam się kultura lat 80tych, bo wtedy powstawała naprawdę świetna muzyka. 
3) A teraz przejdę odnośnie do waszego jaką konkretny rodzaj muzyki gracie? np. hard rock, punkrock, metal, nu-metal....
Uważamy, że gramy hard rock. Inni mówią że jest to bardziej Progresywny Rock bądź Glam Rock.

 4) Kto jest waszym muzycznym "mentorem"? bierzecie przykład z innych muzyków rockowych?
 Najbardziej to chyba stare dobre Guns n Roses :D

 5) Czy planujecie nagrać album?
Tak, jak będzie nas a to stać to nagramy

 6) Jak myślicie, co sądzi o waszej karierze muzycznej wasi najbliżsi, np. rodzina, znajomi....


 -Rodzice się denerwują i w nas nie wierzą, ale jak przychodzi jakaś ważniejsza impreza i koncert to się bardzo cieszą i nas wspierają
Znajomi nas zawsze nam pomagają i chętnie bawią się na koncertach.

 7) Jak wspominacie pierwszy koncert?

 Pierwszy koncert był świetny.
Był jeszcze instrumentalny, za piwo w ciasnym barze "Miniaturka" :D
 

Dziękuję za rozmowę.

+ Niespodzianka!
Wywiad o prywatnym życiu muzyków! poznaj ich gusta muzyczne, życie..itd!


odpowiada:

Adam Liszcz- wokalista

1) Skąd pomysł by zostać muzykiem? od kiedy się narodził?

- Pomysł narodził się dosyć dawno, jeszcze jak przechodziłem fazę "dorastania", chciałem być jak moi mentorzy muzyczni.

2) Czy po za muzyką zajmujesz się czymś innym, np. studiowaniem?

-Jestem ochotnikiem Straży Pożarnej w mojej wiosce, a poza tym dużo rozmyślam i piszę.

3) Czy jako muzyk, ciężko jest pogodzić koncertowaniem itp. z życiem osobistym?

- Nie uważam się za prawdziwego muzyka, nie gram koncertów codziennie więc można spokojnie się pogodzić

4) A teraz specjalnie dla fanów-)
Czy aktualnie się z kimś spotykasz....?

-  Spotykam się z jedną fajną dziewczyną, choć nie jestem w związku ;)

5) Jaką muzykę słuchasz? kto jest twoim idolem?

- Słucham szeroko pojętej muzyki Rockowej. Mój idol? Na ten czas to Lemmy Kilmister, Axl Rose

6) Czego w życiu nigdy, za żadne pieniądze byś nie zrobił?

- Nie sprzedałbym się, dosłownie i w przenośni

7) Co sądziś o Ewie Farnej? chciałbyś zagrać z nią w duecie?

- Mam ją gdzieś, nie obchodzi mnie ona

8) Gdzie poznałeś członków swojego zespołu?

- Zamieściłem ogłoszenie w internecie że poszukuję zespołu, odpisali i tak oto się spotkaliśmy

9) Na czyj koncert, najchętniej byś pojechał?

-  AC/DC, Motorhead

Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuje :D

odpowiada: 

 Michał Prusaczyk - bas/manager

1) Skąd pomysł by zostać muzykiem? od kiedy się narodził?

- Jak wsadzili mi kolejny raz nogę w gips po wypadku na deskorolce, więc
stwierdziłem że to nie dla mnie i kupie sobie bas 

2) Czy po za muzyką zajmujesz się czymś innym, np. studiowaniem?

 -Uczę się w technikum elektrycznym i zajmuje się załatwianiem koncertów imprez itp. 

3) Czy jako muzyk, ciężko jest pogodzić koncertowaniem itp. z życiem osobistym?

-Na szczęście mam bardzo wyrozumiałą kobietę, więc nie mam z tym problemów :D 

4) a teraz specjalnie dla fanów-)
czy aktualnie się z kimś spotykasz....?

 -od ponad roku w związku :D

 5) Jaką muzykę słuchasz? kto jest twoim idolem?

-Hardcore Superstar i Iron Maiden na nich wydałbym miliony <3

 6) czego w życiu nigdy, za żadne pieniądze byś nie zrobił?

-Nie dałbym "dupy" :D
 7) Co sądziś o Ewie Farnej? chciałbyś zagrać z nią w duecie?

-Nie znam jej.

9) Gdzie poznałeś członków swojego zespołu?

-Z harcerstwa, wspólnego podwórka i przez przypadek :D
  9) Na czyj koncert, najchętniej byś pojechał?

-..Hardcore Superstar
10) I na koniec, co robisz wolnym czasie?

-Spotykam się ze swoją dziewczyną i kumplami. Gadamy o pierdołach i pijemy browar.


odpowiada: 

 Bartek Licheński - Gitara solowa

1) Skąd pomysł by zostać muzykiem? od kiedy się narodził?

- po prostu kilka lat temu zacząłem grac na gitarze. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez niej:)

2) Czy po za muzyką zajmujesz się czymś innym, np. studiowaniem?

-tak, studiuje na PWR

3) Czy jako muzyk, ciężko jest pogodzić koncertowaniem itp. z życiem osobistym?

- czasami tak, jednak jeśli chce się coś osiągnąć trzeba czasami się trochę poświecić.

4) a teraz specjalnie dla fanów-)
czy aktualnie się z kimś spotykasz....?

- tak, mam dziewczynę

5) Jaką muzykę słuchasz? kto jest twoim idolem?

- Słucham głownie hard rocka i metalu z lat 80, moim idolem jest slash z wczesnego Guns n roses

6) czego w życiu nigdy, za żadne pieniądze byś nie zrobił?

- Nie kopiłbym różowej gitary:D

7) Co sądziś o Ewie Farnej? chciałbyś zagrać z nią w duecie?

-Nie, raczej nie.

8) Gdzie poznałeś członków swojego zespołu?

- Z członkami zespołu znamy się od dawna, już nie pamiętam jak ich poznałem:D

9) Na czyj koncert, najchętniej byś pojechał?

-Guns n roses 25 lat temu:D

10) I na koniec, co robisz wolnym czasie?

- Spotykam się z dziewczyna, kumplami lub gram na gitarze:D


odpowiada:

Mariusz Woźniak – Perkusista

1) Skąd pomysł by zostać muzykiem? od kiedy się narodził?

- Chłopaki z Zespołu namówili mnie na kupienie Perkusji, długo się starali aż w końcu im się to udało i nie żałuje, a narodził się w 2011r

2) Czy po za muzyką zajmujesz się czymś innym, np. studiowaniem?

-Po za muzyką zajmuje się różnymi rzeczami :), ale m.in. się uczę.

3) Czy jako muzyk, ciężko jest pogodzić koncertowaniem itp. z życiem osobistym?

-Ciężko nie jest pogodzić koncertowania z życiem osobistym, ale dużo czasu trzeba poświęcić na zespół.

4) a teraz specjalnie dla fanów-)
czy aktualnie się z kimś spotykasz....?

- Aktualnie się z nikim nie spotykam :)

5) Jaką muzykę słuchasz? kto jest twoim idolem?

-Słucham Metalu, Hard Rock'a, Rock'a itp. Moimi idolami jest wiele zespołów, m.in: In Flames, Children Of Bodom, Guns n' Roses oraz chłopaki z mojego zespołu !

6) czego w życiu nigdy, za żadne pieniądze byś nie zrobił?

-Nie zrezygnował bym z bycia muzykiem.

7) Co sądziś o Ewie Farnej? chciałbyś zagrać z nią w duecie?

- Nie lubię Ewy Farnej, ale mógłbym z nią zagrać, by być bardziej sławnym.

8) Gdzie poznałeś członków swojego zespołu?

- Bartka na gitarze solowej znam od zerówki. Michała na basie już tez bardzo długo znam, poznałem go przypadkowo, a Konrada na gitarze rytmicznej znam z poprzedniego zespołu, w którym grał Bartek. Adama na wokalu znam od niedawna :)

9) Na czyj koncert, najchętniej byś pojechał?

-In Flames :)

10) I na koniec, co robisz wolnym czasie?

- Gram na perkusji, jeżdżę na wycieczki, spotykam się z przyjaciółmi, ogólnie nigdy się nie nudzę :)


odpowiada: 

Konrad Żemojcin - gitara rytmiczna

1) Skąd pomysł by zostać muzykiem? od kiedy się narodził?

-dostałem pierwszą gitarę od ojca, na której on nie umiał grać, a wyrywał na nią laski ;D a mi spodobał się rock, więc zacząłem go grać

2) Czy po za muzyką zajmujesz się czymś innym, np. studiowaniem?

- gram w kosza

3) Czy jako muzyk, ciężko jest pogodzić koncertowaniem itp. z życiem osobistym?

-trzeba postawić muzykę jako priorytet i wtedy daje się radę

4) a teraz specjalnie dla fanów-)
czy aktualnie się z kimś spotykasz....?

- mam dziewczynę

5) Jaką muzykę słuchasz? kto jest twoim idolem?

- guns n roses, motorhead

6) czego w życiu nigdy, za żadne pieniądze byś nie zrobił?

-nie wystąpiłbym w radiu eska i nie zrobiłbym czegoś wbrew sobie

7) Co sądziś o Ewie Farnej? chciałbyś zagrać z nią w duecie?

- kiedyś robiła fajną muzykę, a teraz poszła w gówniany pop.

8) Gdzie poznałeś członków swojego zespołu?

- Prusaka dzięki ojcu, Bartka przez prusaka i reszta się sama poznała

9) Na czyj koncert, najchętniej byś pojechał?

- na Slasha

10) I na koniec, co robisz wolnym czasie?

- patrzę jak mój kameleon żre świerszcze 


UWAGA!

Wywiady z muzykami Guys Of Destruction, zostały przeprowadzone przez właścicielkę bloga Hardrockangels.blogspot.com.
Wszelkie kopiowanie, rozpowszechnianie bez zgody właściciela bloga, części lub całości wywiadów jest surowo zabronione, pod grożbą kary sądowej.


PAWEŁ KUKIZ

Ocenia hit" Ona tańczy dla mnie" zespołu Weekend!
W ramach misji publiczne rozgłośnie powinny grać piosenkę „Ona tańczy dla mnie” . Poezję Kaczmarskiego również. Nikogo nie wolno dyskryminować. – twierdzi Paweł Kukiz legendarny wokalista rockowy, frontmen zespołów AYA RL i Piersi.
Paweł Kukiz (fot. Paweł Supernak/PAP) 
Newsweek.pl: Zna Pan hit „Ona tańczy dla mnie”?
Paweł Kukiz: Tak córka mi ten kawałek puściła już jakiś czas temu. Zresztą trudno go było ostatnio nie usłyszeć.
Newsweek.pl: Jak wytłumaczyć jego popularność. W internecie klip obejrzało 40 milionów osób. Żaden inny polski wykonawca nawet nie zbliżył się do tego wyniku.
 
Paweł Kukiz: 
Po pierwsze myślę, że zadecydował o tym na początku sam klip, sam obrazek. Ludzie ze względu na nazwijmy to "specyfikę" klipu zaczęli rozpowszechniać go w internecie. Podejrzewam, ze muzyka początkowo była drugoplanowa. W kultowym filmie „Rejs” bohater grany przez Zdzisława Maklakiewicza zapytany o to czy podoba mu się piosenka odpowiada: "Ja jestem umysł ścisły działam przez reminiscencję - nie może mi się podobać coś co pierwszy raz słyszę". Inaczej mówiąc znaczy to tyle, że jeśli piosenkę się powtarza dostatecznie często to praktycznie zawsze robi się z niej przebój. Oczywiście pod warunkiem, ze piosenka ma w sobie to "coś".
Newsweek.pl: Jest to „coś” w piosence Weekendu?
 
Paweł Kukiz:
 Mnie piosenka jako taka szczególnie nie kręci ale podoba mi się w niej jej autentyczność. Facet, który ją wykonuje nie ma w sobie żadnego zadęcia. Jest prawdziwy. Szczerze się bawi i uwielbia to co robi. I sam siebie chyba też uwielbia (śmiech) . Ale słowo! Wolę takiego "prawdziwka" niż pseudo poetyckie gnioty napisane z wyrachowania. Bardziej cenię sobie jakieś banalne wyznanie w równie banalnej, ale szczerej formie niż lamenty o cierpieniu "wybitnych artystów", którzy nigdy w życiu prawdziwego cierpienia nie doświadczyli .
Newsweek.pl: Do sukcesu Weekendu z popularnością disco polo było w Polsce tak, że nawet jak ktoś sobie je nucił to się publicznie wstydził do tego przyznać. Pan jednak kilkanaście lat temu na festiwalu w Opolu wystąpił w duecie z Shazzą, co wówczas uznano za herezję.
Paweł Kukiz: Ten występ to była moja inicjatywa. Pamiętam jak kilkanaście razy wydzwaniał do mnie jej agent dopytując o co mi chodzi. Podejrzewał, że chcę ośmieszyć Shazzę . A ja wówczas zaproponowałem ten duet bo uważałem, że disco polo jest niesłusznie krzywdzone, zamykane w prowincjonalnym getcie przez muzyczne wytwórnie i tzw. autorytety, które uzurpują sobie prawo do definiowania czym jest " obciach"a czym "prawdziwa sztuka". A przecież nie można narzucić ludziom estetyki. Nie ma szans. Można nauczyć, ukształtować . Ale trzeba chcieć i potrafić.
Chciałem też pokazać establishmentowi muzycznemu że to jest muzyka przy której ludzie się bawią, i że idiotyzmem było spychanie disco polo na margines. Uważałem i uważam do dziś, że polskie wytwórnie płytowe zrobiły ogromny błąd zamykając muzykę discopolową w getcie tzw. Polski „B”. Przecież muzyki heimatowej w Niemczech się nie szykanuje, tylko zarabia na niej pieniądze.
Zespół Weekend jest grupa śpewającą Disco Polo, słynie z hitu "Ona tańczy dla mnie"

Wywiad pochodzi od Nesweek.pl

PARAMORE

Hayley jest oazą spokoju!

paramore.jpgCzy jest coś w stanie wkurzyć Hayley?


Dzięki piosence ze "Zmierzchu" zdobyli światowy rozgłos. Ale, jak to często bywa, sukces rodzi konflikty. Po awanturze, w wyniku której z zespołu odeszło dwóch jego współzałożycieli, amerykańska grupa Paramore wraca z nowym albumem.
Płyta zatytułowana po prostu "Paramore" ukaże się 9 kwietnia. Będzie to już czwarty album zespołu.

Obecnie Paramore tworzą: rudowłosa petarda Hayley Williams na wokalu, najstarszy w zespole basista Jeremy Davis i młody gitarzysta Taylor York.
Ten skład uformował się na początku 2011 roku po awanturze, która postawiła pod znakiem zapytania przyszłość zespołu.

Z Paramore niespodziewanie odeszli bracia Josh i Zac Farro, odpowiednio: gitarzysta i perkusista; współzałożyciele Paramore, mający kluczowy wpływ na brzmienie grupy.

Bracia Farro w serii bardzo gorzkich oświadczeń i wypowiedzi oznajmili, że Paramore stał się produktem sterowanym przez wytwórnię płytową, a Hayley Williams traktowana jest na specjalnych, gwiazdorskich warunkach.

M.in. o odejściu braci, ale przede wszystkim o nowej płycie, z Jeremym Davisem rozmawiał Michał Michalak.

Dlaczego zatytułowaliście płytę nazwą zespołu?
Jeremy Davis, Paramore: - Zawsze mamy problem z tytułem albumu. Wymyślenie go zajmuje nam strasznie dużo czasu. Pracując nad najnowszym piosenkami, pokochaliśmy je bardziej niż wszystkie dotychczasowe z poprzednich płyt. Długo dyskutowaliśmy, jaki tytuł najlepiej mógłby oddać nasz stosunek do tego albumu.
- Hayley wpadła na pomysł, żeby nazwać płytę "Paramore". Nasza reakcja była błyskawiczna: idealnie! Ten tytuł to taka zdecydowana deklaracja, że właśnie ten album oddaje to, kim jesteśmy. Po raz pierwszy czujemy, że płyta w pełni reprezentuje muzykę naszego zespołu.
Jak określiłbyś kierunek, jaki obraliście na tej płycie?
- Eklektyczny. Ten album jest dużo bardziej zróżnicowany w stosunku do poprzednich. Mam wrażenie, że każdy znajdzie na nim "swoją" piosenkę. Pokazujemy różne style, również takie, o które nas wcześniej nie podejrzewano.
Czy nazwałbyś Paramore zespołem alternatywnym, biorąc pod uwagę waszą popularność i muzykę, jaką obecnie wykonujecie?
- Tak. Nadal gramy rocka, czy też alternatywnego rocka. To dla nas ważne. Dlatego też wybraliśmy na singla utwór "Now", który jest przecież rockowym utworem.
- Zawsze była zasadnicza różnica między tym, jak brzmimy na płycie, a jak na koncertach. Jeżeli przyjdziesz na nasz koncert, to zobaczysz naprawdę rockowy show.
Byłam na waszym koncercie w Warszawie.
- Sama  widzisz. Natomiast nagrywając album nie staramy się oddać jeden do jednego klimatu koncertów. Hayley komponuje wiele popowych melodii, bardzo chwytliwych motywów. Na płycie wciąż znajdziecie sporo mocnych gitar, ale jest też pełne spectrum: kompozycje lekkie, folkowe, a także bardziej hardcore'owe.
Wróćmy na chwilę do grudnia 2010 roku. Co tak naprawdę wydarzyło się między tobą, Hayley a braćmi Farro?
- Myślę, że to jest całkiem proste i klarowne. Oni przestali się czuć dobrze w zespole, stracili pasję. Dużo zespołów boryka się z wewnętrznymi problemami. My mieliśmy to szczęście, że udało nam się je rozwiązać i zacząć od nowa.
- Wiele zespołów w takiej sytuacji powiedziałoby: hej, rozejdźmy się, zakończmy karierę. Ale ja, Hayley i Taylor wciąż mieliśmy tę pasję, nie chcieliśmy też zawieść naszych fanów. Chcieliśmy wysłać jasny sygnał: nie zrezygnujemy z dorobku i przyszłości Paramore. To, że dwóch naszych byłych kolegów zgubiło po drodze pasję i entuzjazm, nie oznacza, że tak samo stało się z nami.
Czy z Hayley trudno się żyje?
- (śmiech) Dobre pytanie. Odpowiedź brzmi: nie, zdecydowanie nie! Wiele osób myśli, że Hayley zachowuje się jak diwa, a to nieprawda. To jedna z najfajniejszych dziewczyn, jaką kiedykolwiek poznałem, a do tego jest niewiarygodnie bystra, kreatywna i utalentowana. Towarzyszy jej największe medialne zainteresowanie, jeśli chodzi o nasz zespół, ale to tak naprawdę młoda dziewczyna, która lubi robić muzykę. Nie, nie ma trudnego charakteru.
Jak piszecie piosenki w obecnym składzie? Kto jest za co odpowiedzialny?
- Wszyscy braliśmy udział w tworzeniu nowego albumu, natomiast najwięcej pomysłów wyszło od Taylora, a Hayley oczywiście napisała teksty. W przypadku tej płyty daliśmy się ponieść samym utworom, chcieliśmy, żeby każdy świecił własnym blaskiem, unikaliśmy wchodzenia w wypracowane wcześniej schematy tworzenia. Dlatego też ta płyta jest tak eklektyczna.
Dlaczego nie zatrudniliście na stałe żadnego perkusisty?
- Tak, mamy z tym problem. Facet, który zagrał na płycie, nazywa się Ilan Rubin i jest fantastyczny. Bardzo chcielibyśmy go mieć w składzie, ale jest niestety zajęty, ma mnóstwo zobowiązań. Z tego powodu wciąż nie mamy stałego perkusisty.
Czy po premierze płyty dalej będziecie funkcjonować jako trio?
- Nawet jeśli kogoś zatrudnimy, to nie zostanie on pełnoprawnym członkiem składu ze względu na poświęcenie, jakiego wymaga bycie w naszym zespole. Każda zmiana w grupie jest trudna do przyjęcia dla fanów, ponieważ przywiązują się oni do poszczególnych muzyków i ich osobowości. Kiedy pojawiają się niesnaski, jest to trudna sytuacja również dla nich.
Jesteście często postrzegani jako zespół dla nastolatków. Czy to irytuje?
- Wiem, że wielu artystów narzeka, mówią: kurczę, wolelibyśmy, żeby nasi fani byli starsi, bardziej dojrzali. My tak nie mówimy. Przede wszystkim nie sądzę, żeby to była prawda w odniesieniu do Paramore. Młodzi fani rzeczywiście chwytają naszą energię, zwłaszcza na koncertach. Ta więź jest dla nas bardzo ważna. Natomiast uważam, że nowa płyta zainteresuje również nieco starszych słuchaczy.
Jak zmieniłeś się przez te 10 lat występów?
- Zaczęliśmy robić karierę w bardzo młodym wieku. Wiadomo, że to wpływa na ciebie. Zmienia się nie tylko całe twoje życie, ale też twoja osobowość. Wraz z biegiem lat ten proces trwa. Ale to nic złego. Zmiany są dobre. 10 lat to długi okres. Mam jednak wrażenie, że wciąż zachowujemy w sobie ten sam żar, co na początku drogi. A osobowość przecież zawsze się zmienia, nawet jeśli robisz coś zupełnie innego niż my.
Który moment był tym przełomowym w karierze Paramore? Większość słuchaczy pewnie wskazałaby "Zmierzch" i "Decode".
- Dzięki "Zmierzchowi" i "Decode" zyskaliśmy ogromny rozgłos. Natomiast definiującym momentem jest zawsze wydanie albumu. Za każdym razem. To zawsze punkt odniesienia dla nas. Dlatego teraz uważamy, że najnowsza płyta będzie tym przejściem jeden poziom wyżej.
Twoje trzy ulubione single Paramore?
- Oj, trudne pytanie. Ulubione na płytach czy ulubione na żywo?
Powiedzmy, że na żywo.
- To prawdopodobnie nie byłyby single. Tyle razy je gramy!
Znudziły ci się największe przeboje?
- (śmiech) To nie jest tak, dobrze się bawimy, grając najpopularniejsze numery. Ludzie zawsze gorąco na nie reagują, to daje niezłego kopa. Lubię grać "Misery Business", ostatnio zaczęliśmy zapraszać na scenę fanów, supersprawa, nadaje koncertom zupełnie innego wymiaru. Wskazałbym też "Decode" i "Monster".
No dobra, to były single. A niesingle?
- Mamy piosenkę "Let The Flames Begin", którą uwielbiam wykonywać na żywo. Głównie dlatego, że na końcu przechodzimy w jam session i za każdym razem brzmi inaczej.
Pamiętasz  koncert w Warszawie z 2011 roku?
- O tak. Spotkaliśmy się wtedy przed koncertem z fanami i było to naprawdę świetne spotkanie. Po próbie dźwięku mieliśmy godzinę na zwiedzanie. Bardzo mi się tam podobało, miasto niepodobne do innych europejskich metropolii.
Zagracie u nas znowu?
-Na pewno chcemy i na pewno planujemy. Jest mnóstwo miejsc na naszej liście, mamy też całą masę obowiązków w związku z promocją płyty. Dlatego nie jestem w stanie powiedzieć ci, kiedy to się stanie, ale na pewno wrócimy.

Slash


 "Moja ksywa to dobra marka!"

- Nie próbuję się ścigać sam ze sobą, ale nie lubię też stać w miejscu - mówi legendarny gitarzysta. 13 lutego zagra w Spodku-SLASH
 - Wystąpisz w Polsce po raz pierwszy. Czy przy takich okazjach przygotowujesz specjalny show, czy po prostu grasz kolejny koncert na trasie?

Slash: - Nie zastanawiam się nad takim rzeczami. Robimy to, co robimy. Oczywiście, jeśli jesteś gdzieś po raz pierwszy, to cieszysz się, że masz okazję tam być i grać. Ale ja zawsze cieszę się na granie. Każdy gig traktujemy, jakby to był ostatni - musi więc być najlepszy. Gdzie byśmy więc nie byli, zawsze staramy się tak samo: jak najmocniej. Głośniejszy niż koncerty, do których ludzie się w ostatnich czasach przyzwyczaili. Mamy dużo materiału z całej mojej kariery solowej, ale też z innych płyt, które nagrałem. Robimy dobry rockowy show.

Jak długo można grać rocka?

- Nie wiem. Prawdopodobnie tak długo, jak jest się stanie to robić. W tej chwili podoba mi się to nawet bardziej, niż gdy zaczynałem. Jest więc szansa, że za następne 20 lat znów będziemy mieć okazję, żeby rozmawiać. Ale tak naprawdę interesuje mnie to, co mam do zrobienia tu i teraz.

Ludzie często porównują Twoją nową muzykę do tego, co robiłeś dawniej, np. za czasów Guns'n'Roses. Czujesz presję przeszłości, gdy tworzysz nowe piosenki?

- Nie próbuję się ścigać sam ze sobą, ale nie lubię stać w miejscu. Nie chciałbym kiedyś poczuć, że się nie rozwijam.

W piosence równie ważne jak melodia są słowa. Ty przede wszystkim jesteś kompozytorem. Czy w ogóle zwracasz uwagę na teksty?

- Nie należę do ludzi, którzy spędzają dużo czasu nad tekstami, zastanawiając się nad nimi i interpretując. Przede wszystkim chcę, żeby były szczere i żeby pasowały do muzyki. Z kim bym nie pracował, zawsze przykładam wagę do tekstów. Ale nie roztkliwiam się nad nimi.

Na okładce Twojej nowej płyty "Apocalyptic Love" umieściłeś też nazwisko wokalisty Mylesa Kennedy'ego i grupy The Conspirators. W ten sposób chcesz uhonorować ich wkład w ten album i Wasze wspólne granie?

- Tak, to ma z tym coś wspólnego. Pomyślałem o tym od razu, gdy zaczęliśmy razem koncertować. Pracuję ze świetnym wokalistą i ze znakomitą sekcją. Być może dla promocji łatwiej byłoby, gdyby na okładce było napisane tylko "Slash". Moja ksywa to dobra marka, wiem o tym. Ale, tak jak mówisz, chciałem uhonorować ludzi, z którymi pracuję.

NOTKA O SLASH-U, To musisz wiedzieć!

Slash to legenda i ikona rock'n'rolla. Jego utwory, styl gry na gitarze i występy w Guns N' Roses(ale również w "Slash's Snakepit i Velvet Revolver oraz solo) zachwyciły miliony ludzi na całym świecie. Magazyn "Time" umieścił go na pozycji 2. na swojej liście 10 Najlepszych Gitarzystów Wszech Czasów, a jego riff do utworu "Sweet Child o'Mine" uplasował się na pierwszej pozycji w kategorii 100 Najlepszych Riffów wg magazynu "Total Guitar". Słynny producent gitar, Gibson, dwie ze swoich gitar sygnował jego imieniem. W 2007 r. gwiazdę Slasha umieszczono tuż obok gwiazd Jimmy'ego Page'a i Jimi'ego Hendriksa na Hollywood Walk of Fame. Z samym tylko Guns N' Roses Slash sprzedał ponad 100 mln płyt. Artysta brał także udział w projektach takich muzyków, jakMichael Jackson, Ray Charles czy Stevie Wonder. W 2010 roku zadebiutował solowym albumem zatytułowanym "Slash". Wśród gości znaleźli się m.in.: Chris Cornell, Fergie, Dave Grohl, Lemmy Kilmister, Ozzy Osbourne i Iggy Pop. Teraz promuje swój najnowszy album, ubiegłoroczny "Apocalyptic Love".
NOTKA:
13 lutego wystąpi w katowickim Spodku na jedynym koncercie w Polsce, a towarzyszyć mu będzie wokalista Miles Kennedy i grupa The Conspirators. Bilety kosztują od 170 do 400 zł. Informacje na www.metalopolis.pl.

GREEN DAY




Wywiad z Mike'iem Dirnt'em-basistą kapeli!
Podczas koncertu The Walking Papers w klubie The Independent w San Francisco, Mike spotkał jeden z jego szkolnych kolegów, autor bloga poświęconego muzyce TattoosAndGuyliner.com i zadał mu kilka pytań:
Czemu grasz muzykę rockową?
Ponieważ nie potrafię robić nic innego.
Czym jeszcze się zajmujesz?
Chodzę na imprezy rockowe w tygodniu razem z  Hazel’em Ebalo. [śmiech]
Czy żałujesz, że wybrałeś taką drogę?
Żadnego żalu. Tylko utraciłem różne chwile, ale też zyskałem te wspaniałe.
Która część procesu twórczego kręci cię najbardziej?
Tworzenie muzyki to najlepsza część.  Kiedy napisałeś coś, co cię porusza, a jeśli masz duszę i starasz się dotrzeć głębiej, to będzie to działało na innych ludzi. Jesteś połączony z innymi ludźmi. To moja osobista opinia. Wszyscy w końcu mamy serca – mam nadzieję. [śmiech]
Kto byłby członkiem twojej wymarzonej kapeli?
Wymarzonej kapeli? O stary. To trudne. To zależy. Zrobiłbym pewnie to co większość czyli wybrałbym zmarłych bohaterów. Wybierz swój zespół. Proszę bardzo. Możesz wziąć Jimmi’ego [Hendrix'a], John’a [Bonham\a] – weź ich wszystkich. Może wrzuć też Janis Joplin.


Antyradio Coverband





Antyradio Coverband to zespół, który gra polskie i zagraniczne rockowe przeboje, nie tylko w oryginalnych, ale i nieco improwizowanych aranżacjach. Jak sama nazwa wskazuje, jest to oficjalny zespół stacji Antyradio. Rozmawiamy z Arturem Radkiewiczem i Maciejem Papalskim.


Życie coverbandu chyba nie jest proste z uwagi na raczej niski stopień estymy takich przedsięwzięć w naszym kraju?
Tak, słyszałem nie raz różne określenia. Szczerze mówiąc nie wiem do końca skąd to się bierze. Może niektórzy za często chodzą na wiejskie wesela, gdzie "na żywo" za cały band grają dwie dyskietki i czasem śpiewa jakaś laska. Główną różnicą między nami a innymi coverbandami jest taka, że kotlet który serwujemy jest mocno pikantny, nie jest podany przez kelnera na ładnym spodeczku. Nie wychodzimy na scenę po to, żeby robić tło do czegoś. To nie jest zwyczajna chałtura, gdzie wyskakuje band, gra od niechcenia parę numerów. To najprawdziwszy rockowy koncert. Nie przejmujemy się za bardzo łatką przyczepioną do zespołów coverowych. Robimy swoje.

Nie jest to moje jedyne źródło dochodu. Wieczorami pracuję na stacji benzynowej w Bobrowicach, za dnia ochraniam stoisko nabiału w żoliborskiej Biedronce. A  tak na serio to oczywiście udzielam się w innych projektach muzycznych, więc jakoś wiążę koniec z końcem. Inna sprawa, że to nie jest zwykły cover band, to cover band Antyradia, a to bardzo pomaga!


Nie kusiło was nigdy żeby zacząć grać coś swojego na koncertach?

Pewnie, że tak. Ale idea Antyradio Coverbandu jest nieco inna. Przede wszystkim rockowe covery, utwory które wszyscy fani tegoż gatunku znają już po pierwszej nutce. No dobra, po dwóch.


Współpraca z Antyradiem, od którego zresztą wzięła się wasza nowa nazwa, to swego rodzaju kaganiec na własne pomysły, czy może wręcz przeciwnie?

Myślę, że wręcz przeciwnie. Antyradio Coverband, to tak jak wspominałem projekt coverowy, promowany przez Antyradio, więc nie ma mowy o własnych kompozycjach. Myślę, że każdy z nas zdaje sobie z tego sprawę. W tym projekcie chcemy grać rocka, a Antyradio promuje rocka, więc (uwaga!) gramy rocka. Wszyscy są happy:) Oczywiście dzięki współpracy z ekipą Antyradia zawsze będziemy mogli podsunąć własną twórczość, ale Coverband to band coverowy. Po prostu. Uwaga słowem klucz jest "cover". (śmiech)

Absolutnie Antyradio niczego nam nie broni. Sami wybieramy sobie repertuar, nikt nie każe nam na siłę przygotowywać utworów, których nie lubimy. Nie zmuszają nas, abyśmy reklamowali jogurty. Ogólnie współpraca przebiega bardzo gładko. Wydaje mi się, że obie strony wiedzą od czego są i w czym sobie dobrze radzą. Pamiętać trzeba, że nie jesteśmy produktem rozgłośni radiowej tylko rockowym bandem, który jednak rządzi się rockowymi prawami. Nie bardzo nam się podoba, gdy ktoś nam każe iść w prawo kiedy my chcemy akurat w lewo.


Dla kogo gra Antyradio Coverband?

Z tego co zaobserwowałem gramy dla fanów rocka. Od tych nieco starszych, tu mamy dla nich coś w stylu Whitesnake, Van Halen (pozdrawiam mojego ojca!), poprzez tych bardziej heavy - Slayer, Metallica, kończąc na nieco młodszych, którzy właściwie lubią wszystko co jest rockerką;) Myślę, że każdy pasjonat rockowego szaleństwa znajdzie coś dla siebie! Aha, i uwaga, jak trzeba to możemy zagrać również coś dla zakochanych... jakieś balladziny (śmiech)

Na pewno gramy rocka. Ale nie mamy szczególnie konkretnej grupy docelowej. Każdy może przyjść na koncert i jest duże prawdopodobieństwo, że znajdzie coś dla siebie. Rock jest bardzo szeroko pojętym terminem. To, że gramy covery powoduje, że ludzie te numery zwyczajnie znają i już jesteśmy dwa okrążania do przodu, bo ledwo zaczniemy grać, a już ludzie bawią się pod sceną. Absolutnie nie musisz być ortodoksyjnym fanem muzyki gitarowej, żeby wpaść i posłuchać.


Macie ambicje pójść gdzieś wyżej z tym projektem?

Rząd nie chce nas słuchać, UE jest zajęta GMO, Europejski Trybunał Sprawiedliwości z pijanymi nie gada, a Obama praktycznie wszystko co gramy ma w oryginale. Do jeszcze wyższych instancji chyba nie ma po co iść (nie gramy Stairway to Heaven). Raczej dalej będziemy grać. Oby tego grania było jak najwięcej, sceny coraz większe, ludzi pod sceną więcej. Przede wszystkim ma być fun z grania. A jak Ziku założy swój kapelutek na koncercie to już na wstępie mamy plus tysiąc punktów do sławy (śmiech)

Tak. Ja chcę pojechać do Stanów, może być jakaś tygodniowa trasa po Japonii, a jak trzeba to zagramy również w Albanii i w Sieradzu. A tak na serio to  wszystko się powoli rozkręca. Coraz więcej osób o nas słyszy, częściej gramy, sprawdzamy się również jako support. Fajnie by było "wyjść" trochę poza okręg mazowiecki. Wszystko przed nami, pracujemy nad tym. Myślę, że będzie jeszcze lepiej. Chęci są, osobiście mamy z tego niezłą frajdę.


Nie zastanawialiście się kiedyś nad zawężeniem repertuaru do jednego artysty na wzór chociażby Brit Floydów?
To byłoby nudne…

Kiedyś pojawił się pomysł setów tematycznych, np 45 minut samej Metallic'y. Osobiście wolałbym nie, lubię jak gramy tak różne utwory. Nawet ostatnio łapię się na tym, że zaczynają mi się podobać zespoły, za którymi wcześniej nie przepadałem. Już nie tylko Megadeth, ale czasami i Audioslave, Foo Fighters...człowiek z wiekiem robi się trochę bardziej wyrozumiały (śmiech)


Kogo utwory lubicie grać najbardziej?

Gusta w zespole są mocno zróżnicowane. Jest to z jednej strony dobre, bo spektrum gatunkowe mamy dzięki temu dość szerokie. Z drugiej zawsze toczymy walki między sobą o to jaki numer będziemy robić na kolejnej próbie, bo każdy chce coś innego. Ja zdecydowanie najlepiej czuję się w muzyce nazwijmy to delikatnie nowocześniejszej. Oczywiście darzę szacunkiem wielkie legendy światowe. Ale przede wszystkim lubię dobrze osadzoną i mocną sekcję. Od solówek i charakterystycznych riffów jest Paco. Mimo wszystko bliżej jest mi chyba jednak do szerokich spodni niż do glanów.

Lubię klasykę rocka, ale uważam, że zajebiście gramy nieco bardziej współczesne utwory. Nieźle zażera Guano Apes, Audioslave, nawet NIrvana "In Bloom" dawała radę... chociaż utwór się do końca nie przyjął, a szkoda. Chyba się nawet trochę przekonałem do Nirvany, ale nie mówicie chłopakom z zespołu bo mnie wyrzucą! 


Macie może jakieś szersze plany fonograficzne?

Nie. Wąskich na ten czas też nie bardzo. Gramy numery, które napisał ktoś inny. Zostały już raz nagrane przez kogoś innego. Każdy z nas ma już na koncie jakieś wydawnictwa z bandami autorskimi. I jeśli już jakieś plany to raczej w tą stronę.

Na razie gramy, pokazujemy się, to jest najważniejsze. Każdy z nas działa w autorskich projektach, więc kiedyś może komuś się uda!


Fakt, że gracie utwory innych wykonawców daje teoretycznie mało miejsca na własną interpretację. "Urozmaicacie" w jakiś sposób te piosenki?

Staramy się nie odtwarzać numerów identycznie. Zawsze próbujemy dorzucić coś od siebie. Czasem są to jakieś drobiazgi, czasem gdy jest pomysł na aranż to grzebiemy głębiej. Numery, które gramy w większości dają jednak sporo możliwości do zabawy.

Raczej nie kombinujemy zbytnio z formą. Czasami zmieniamy tonację utworu tak żeby pasowała wokaliście, czasami dokładamy jakieś zakończenie (jeśli w oryginale utwór kończy się fade out'em), sam niekiedy improwizuję sola gitarowe, czasami gram partie klawiszy, chłopaki w sekcji dość często się" bawią". Tak naprawdę to dzieje się to naturalnie podczas koncertów. Nie chcemy zbyt mocno ingerować w coś co już jest dobre, ale z drugiej strony nie chcemy się również specjalnie "zamykać". Utwory mają żyć, bo grane są przez żywych muzyków, którzy mają z tego fun. Najważniejsze jest żebyśmy każdy utwór grali z odpowiednią dla niego energią,  którą później można poczuć na koncercie. Dla mnie to jedyny wyznacznik.


Gdzie będzie można was posłuchać w najbliższym czasie?

Regularnie grywamy raz w miesiącu w warszawskim klubie Herezja, a 9 grudnia graliśmy w warszawskim Parku support przed Perfectem!  W nowym roku zagramy też na specjalnej imprezie Antysylwestrowej.



GREEN DAY

 

Wywiad  z Billi'em Joe'em Armstrong'iem  o muzyce kapeli, projektach...

 Skąd wziął się pomysł na te 3 albumy?

Idea zaczęła powstawać podczas naszego pobytu w Europie. Obojętnie czy byliśmy w Berlinie, Glasgow czy Helsinkach, snuliśmy się wokół, ja pisałem piosenki w wolnym czasie i wchodziliśmy z tym do studia. Kiedy wróciliśmy z trasy 21st Century, zacząłem pisać dużo więcej utworów. Chciałem wrócić do komponowania klasycznych, punk-rockowych oraz mocnych, popowych numerów, na których w zasadzie wychowałem się, i które kochałem. Zrobiłem kilka demówek i pokazałem je Mike'owi, Tre i Jasonowi White, naszemu drugiemu gitarzyście. Wspólnie poznawaliśmy nowe piosenki i pracowaliśmy razem nad aranżacjami. Muszę powiedzieć, że mocno ubrudziliśmy sobie przy tym ręce.

To bardzo ambitny projekt. W jaki sposób dokonaliście wyboru utworów na poszczególne albumy?

Im więcej ze sobą graliśmy, tym więcej pojawiało się kolejnych numerów. Kiedy dotarliśmy do 27, zaczęliśmy układać różne zestawy utworów, próbując dopasować je brzmieniowo ze sobą. !Uno! prezentuje powrót do korzeni i klasycznego brzmienia Green Daya. iDos! jest bardziej w stylu Foxboro Hot Tubs (projekt poboczny członków Green Daya) lub coś w tym rodzaju - garażowy rock, bardziej dziki i seksualny. Jest tu więcej piosenek o pieprzeniu i tego typu sprawach; album ma taki dziki, imprezowy klimat. I w końcu trzeci jest nieco słodszy i bardziej refleksyjny, ale utrzymujący cały czas energię, z której jesteśmy znani.

W porównaniu do American Idiot i 21st Century Breakdown, gitara na !Uno! Brzmi jednocześnie mocniej i bardziej czysto.

Myślę, że American Idiot i 21st Century Breakdown... mają ten rodzaj nowoczesnego, podrasowanego brzmienia Marshalla. Jednak bardziej czyste brzmienie gitar daje w rezultacie większy, bardziej obszerny sound. Często zbyt przesterowana, przesaturowana barwa daje odwrotny efekt. Tu można wyraźnie usłyszeć nawet drewno gitary.

Czy używałeś na nagraniach swoich gitar Gibson Les Paul Junior?

Sporo grałem na starym modelu '65 Double Anniversary Gretscha, grałem też na Les Paulach Juniorach. Sporo solówek nagrałem na modelu '59 Les Paula. W kilku numerach na solo wykorzystałem też Gretscha Brian Selzer Hot Rod, wspaniały instrument, który jest chyba najlepszą sygnowaną gitarą, jaką kiedykolwiek zrobiono. Moje gitary są po lewej stronie w panoramie, a wiosła Jasona (White) po prawej. On używa sporo gitar Les Paul Junior, Silvertonefa i tego typu sprzętu.

Czy pojawiła się też słynna "Blue" (gitara Fernadesa, która stała się już ikoną Billy'ego)?

Nie, Blue stała sobie obok, więc jej duch towarzyszył nam w studio. Na żywo używam jej zawsze do starszych piosenek. Myślę, że nasi fani byliby wściekli, jeśli bym tego nie robił!

Czy używałeś różnych wzmacniaczy do bardziej czystych brzmień?

Wystarczył mi Marshall z początku lat 70. i Vox z otwartymi paczkami na 2 głośnikach 12". Vox zrobił reedycję tego wzmacniacza - nie pamiętam dokładnie modelu - ale to wspaniały head [Vox Hand-Wired AC30H2]. Możesz wyciągnąć z nich naprawdę wiele różnych brzmień. Do podbicia na solo używałem Blues Drivera Bossa. Wspólnie z moim technicznym zaczęliśmy też budowę własnych wzmacniaczy. Wzięliśmy Silvertone’a - na którym gra Jack White - i zrobiliśmy własny model. Po prostu ściągnęliśmy schemat i na podstawie niego budowaliśmy wzmacniacze. To samo zrobiliśmy z innym, wczesnym modelem Marshalla - to było coś w stylu "Nie możemy znaleźć tego wzmacniacza, więc zbudujmy go". Brzmienie mojej gitary weszło na nowe terytorium - w zasadzie wcześniej nie bawiłem się w taki sposób. Prawdopodobnie będę korzystał z niego dużo częściej. Kocham Jamesa Honeymana-Scotta, wczesnego Pete’a Townshenda i Johnnyego Thundersa - to moi ulubieni gitarzyści - więc był to sound, który miałem zamiar wykorzystać w większym stopniu.

W zasadzie w każdym utworze na !Uno! znajdziemy solo gitarowe... co się stało?

Zabawne jest to, że na tym jednym albumie gram więcej solówek niż przez kilka poprzednich lat. Jest to wynikiem wspólnej gry naszej czwórki, kiedy przygotowywaliśmy numery. Im więcej grałem, tym oni bardziej zachęcali mnie do robienia tych rzeczy! Zawsze było to gdzieś w arsenale mojego gitarowego grania. Czasem grałem solo na koncertach, i na bardzo wczesnych nagraniach moje solówki pojawiały się częściej. NaiDos! i iTre! są one jeszcze bardziej intensywne. Chodzi tu głównie o zabawę: Chciałem nagrać solówki na tych płytach i po prostu to zrobiłem.

Na American Idiot skoncentrowałem się na bardziej gustownych, właściwych rozwiązaniach. Tym razem celowo chciałem zagrać rzeczy niegustowne i niewłaściwe! Nagrywaliśmy na zasadzie - "Pieprzyć to, dajmy to pieprzone, gitarowe solo właśnie teraz!"- wiesz, taka chęć zrobienia ulubionej płyty Green Daya Zakka Wylde’a.

Kiedy zaczynałeś grać, miałeś aspiracje by zostać gitarzystą solowym?

Kiedy dorastałem, wszyscy rockowi gitarzyści chcieli być shredderami. W tym samym czasie wszedłem w punkową muzykę, gdzie nie było prawdziwych solówek - bardziej chodziło o pisanie utworów. Myślałem wtedy, że nie mam zamiaru iść w tym kierunku (shred), tych gości było całe mnóstwo. Chciałem zrobić coś ze smakiem, komponować.

Może się wydawać, że od czasu Dookie z założenia traktowałeś solówki jako coś wstydliwego i niepożądanego?

Myślę, że na początku lat 90. ludzie nie interesowali się specjalnie solówkami gitarowymi. Dla nas, kiedy posłuchasz Dookie, solówki były w zasadzie tylko 3 lub 4 granymi akordami. Dosłownie same, otwarte akordy, bez żadnych innych, dodatkowych dźwięków. Wyglądało to jak celowe założenie, żeby nie grać gitarowego sola lub ewentualnie dograć tylko coś bardzo subtelnego. Chcieliśmy głównie podkreślić rytm. Wokół było tak wielu gitarzystów, którzy grali tylko shred i popisywali się tanimi solówkami, ten styl grania zrobił się strasznie typowy i wszędzie tego było pełno. Jednocześnie jednak zawsze zazdrościłem im tych umiejętności, ale dostawałem też komplementy za to, że nie gram solówek. Kiedyś gość z magazynu gitarowego powiedział mi, że jestem ulubionym gitarzystą Eddiego Van Halena. Zapytałem, czy na pewno chodzi o tego samego Eddiego Van Halena? Bardzo mi to schlebiało, ponieważ nie wymienił on Joe Satrianiego lub kogoś takiego, ale wskazał na gitarzystę grającego na gitarze rytmicznej. Fajnie było usłyszeć coś takiego.

Zawsze miałeś sporo mocnych, rytmicznych zagrywek. Masz jakieś patenty na budowanie wytrzymałości podczas grania jednostronnego palm-mutingu?


Tak, szczerze mówiąc, jest to bardzo męczące dla prawej ręki. Jest to jednak coś, co przychodzi mi bardzo naturalnie. Grałem w ten sposób od kiedy zacząłem uczyć się grać na gitarze, palm-muting stał się integralną częścią mojej gry. Później usłyszałem kapelę Dag Nasty i strasznie spodobał mi się sposób gry ich gitarzysty, Briana Bakera (obecnie Bad Religion), tu także dodać mogę Boba Moulda czy Boba Stinsona. Jeśli zbierzesz to do kupy, znajdziesz mnie gdzieś pośrodku. Mój prawy kciuk jest już cały zrogowaciały. Kiedy zaczynałem, miałem nauczyciela, który próbował mi pokazać jak uzyskać brzmienie Van Halena z Ain’t Takin’ Bout Love, przy jednoczesnym użyciu kostki i kciuka. Zapamiętałem to dobrze i gram tak do dziś... Nie wiem, jak wpływa to na struny, ale dzięki temu brzmienie ma większego kopa.

Będąc już na scenie prawie przez 20 lat, musisz bronić się przed oskarżeniami, że nie jesteś punkowym gitarzystą. Czy postrzegasz siebie w ten sposób?

Nie wiem czy jesteśmy zespołem punkowym, czy nie. Są argumenty za, i są argumenty przeciw. Dla mnie najbliższe jest myślenie o sobie, że jestem po prostu częścią Green Daya. Moje inspiracje wywodzą się z British Invasion, wczesnego, angielskiego punk-rocka i punkowej sceny East Bay, skąd zresztą pochodzę. Więc sposób grania, podejście do pisania piosenek i cała polityka pochodzą właśnie stąd, ale z drugiej strony jest przeświadczenie bycia w jednym z największych zespołów na świecie. Ludzie tak naprawdę nie postrzegają tego jako punk. To tak jak rozmowa: "Lubię niebieski kolor", "Nie, to nie niebieski, to czerwony!". Moją najlepszą odpowiedzią w tej kwestii jest: "Nie wiem! Bille Joe po prostu nie wie."

Troublemaker wydaje się być lekkim pokazaniem środkowego palca takim zachowaniom z elit punkowej sceny...

Troublemaker, a także Rusty James są trochę takim rodzajem fucka dla starej, punkowej sceny i jej starszych obrońców. Jest bardzo wielu ludzi w naszym wieku, którzy stali się zgorzkniali i może ich życie nie potoczyło się tak, jakby chcieli. O tym właśnie mówią te piosenki. Jest dosyć cienka linia pomiędzy byciem wkurzonym, młodym człowiekiem, a byciem zgorzkniałym, starym pierdzielem, wiesz?

Kiedy ją przekroczysz... Nie wiem. Myślę, że gość jak John Lydon jest właśnie złośliwy i wkurzony na cały świat, a naprawdę nie ma już nawet powodu, by być złym na cokolwiek. Reprezentuje bardzo mocno jakieś idee - z tą nową poezją i nowym sposobem myślenia, lub nowym podejściem do muzyki lub rzeczy, które wkurzają cię w społeczeństwie. Kiedy widzę go, zmieniającego się w faceta, który nikogo już nawet nie inspiruje, nie chciałbym skończyć w ten sposób: kiedy to stajesz się antytezą, zaprzeczeniem ideałów, z którymi zaczynałeś na samym początku.

Czy z każdym nowym albumem ciągle czujesz presję powtórzenia sukcesu Dookie?


To już dawno odeszło. Dookie jest taką chwilą z przeszłości i jestem z niego naprawdę dumny.



THE RASMUS





Wywiad z Lauri'm i Aki'm o planach, muzyce i sekrecie

W listopadzie, kiedy to The Rasmus koncertowali we Włoszech, udzielili wywiadu dla portalu internetowego Italia In Musica. W wywiadzie Lauri i Aki mówią m.in. o planach na 2013 rok, kolejnych płytach, o sekretnym tytule ostatniej płyty TR. Ciekawy, konkretny i prosty wywiad z niestandardowymi pytaniami.

Co powiecie na temat eksperymentalnego funk'u, który możemy usłyszeć na albumie Peep? Czy zmieniliście postawę czy po prostu zmieniliście nastawienie do muzyki? 

Lauri: Kiedy nagraliśmy Peep, dopiero rozpoczęliśmy tworzyć muzykę i po prostu graliśmy coś na prawdę szybkiego, głównie chodziło nam o energię, a nie o melodię czy nastrój. Dlatego wciągnęliśmy się w funk i słuchaliśmy Red Hot Chili Peppers, Supergroove i podobnych zespołów; potem zaczęliśmy lubić inne rzeczy i powoli tworzyła się muzyka jaką do dziś tworzymy.
Aki: Myślę, że wielka zmiana nastąpiła w 1999 roku, kiedy dołączyłem do zespołu, a zaraz po tym skupiliśmy się bardziej na melodii, tak sądzę. 

Kiedy grasz akustycznie wyglądasz jak The Eagles w Hotelu California [video]… Żartuję, ale sądzę, że twoje akustyczne covery są bardzo cool. Dlaczego nie zorganizujesz akustycznej trasy koncertowej?

Lauri: Zagraliśmy akustyczną trasę koncertową w Niemczech w Hard Rock Cafes w 2008 roku, mamy miłe wspomnienia. Było fajnie zagrać tylko akustycznie, ponieważ myślę, że jest bardzo relaksujące i możemy więcej rozmawiać z publicznością, jest większa interakcja niż ciągła głośna gra. Możliwe, że  pewnego dnia znów to zrobimy i  będzie bardziej spontanicznie. Niezły pomysł. 


Koszulka Lauri'ego
Dlaczego nie gracie na keyboardzie w akustycznej części tak jak w 2004 roku? 

Lauri: Zastanawialiśmy się nad tym w tej trasie koncertowej, ale po pierwsze, nie miałem odpowiednich klawiatury. Mam jedną, wielką, warzy 25 kilo i nie chcę jej dźwigać (śmiech). Byłoby inaczej, gdybyśmy byli w akustycznej trasie koncertowej i mam wizję, aby zagrać jak Tori Amos np. No Fear, naprawdę lubię nastrojowe wersje rockowych piosenek, mogło być super. 
Aki: Lauri jest bardzo dobrym pianistą. Lubię jego styl, powinieneś to zrobić (mówi do Lauri'ego). 

Czy wasza muzyka powiększyła fińską scenę muzyczną?

Aki: Oczywiście, mamy bardzo szeroką scenę muzyczną w Finlandii. Mamy wiele dobrych zespołów jak Apocalyptica, HIM i Sunrise Avenue. Również system szkolnictwa wspiera zespoły, w każdej szkole są także perkusje i gitary, więc można spróbować grać na różnych instrumentach.

Może dlatego jest wiele dobrych zespołów, na przykład tutaj we Włoszech, nie ma czegoś takiego. 
Aki: Ale wy gracie w piłkę nożną, my tworzymy muzykę, ponieważ kiedy jest dużo śniegu, a my zostajemy w domach, więc powinniśmy coś robić. 
Lauri: Dead Letters jest najlepiej sprzedającą się płytą w historii w Finlandii oraz najlepiej sprzedającą się fińską płytą na świecie. Zdecydowanie to pomogło wyjść fińskiej muzyce poza kraj, a ludzie są zainteresowani najpierw naszym zespołem, potem googlują "The Rasmus" i potem znajdują pozostałe zespołu. W przeszłości to było również pomocne dla nas, aby rozpocząć karierę, koncertować z zespołem HIM oraz otrzymać od nich wsparcie. 

Dlaczego pierwotny tytuł ostatniej płyty nazywał się Kissa ja Hiiri?

Lauri: Faktycznie, mieliśmy gitarowy riff i brzmiał jak kot goniący za myszką, więc nazwaliśmy to Kissa ja Hiiri.
Aki: Myślę, że zrobiliśmy wielki błąd wybierając The Rasmus jako tytuł albumu. Powinno być The Rasmus Kissa ja Hiiri.
Lauri: Yeah, tak powinno być, ale w sekrecie tak się nazywa.
Aki: I nikomu nie mów! 

Setlist'a występów tej trasy koncertowej jest prawie zawsze taka sama, dlaczego nie zagracie więcej różnych piosenek? 

Aki: My gramy tylko te piosenki, które lubimy.
Lauri: Staramy się grać przynajmniej jedną inną piosenkę każdego wieczoru. 

Dlaczego piosenka Mysteria brzmi bardziej jak Lauri'ego solowa płyta niż styl zespołu? 

Lauri: Tak brzmi, ponieważ ma koniec w wersji techno, ale to tylko jedna piosenka, nie nowy styl The Rasmus. Po prostu chcieliśmy nagrać taką piosenkę i zobaczymy jak to się dalej potoczy. Także myślimy nad małą przerwą w następnym roku (chodzi o 2013 r.), ale również w tym momencie fajnie być w trasie koncertowej. Rozmawialiśmy o następnym albumie, jaki powinien być, może nagrywanie zajmie nam twa lub więcej lat. Jesteśmy w pewnym sensie krytyczni wobec wyboru piosenek. Mamy napisanych ok. 35 piosenek, a wydajemy 10, ale zazwyczaj te pomysły pozostają głęboko w naszych głowach i może później przeistoczą się w coś innego. Może to nie odpowiedni moment dla nich, aby być na albumie. Czasami piosenki rozwijają się dłużej niż 10 lat.


Prezent gwiazdkowy 
Lauri'ego
W kwietniu, kiedy wydaliście album The Rasmus, powiedzieliście wiele razy, że nie będziecie zwlekać zbyt długo z nagraniem kolejnego albumu i kolejnego, więc dlaczego teraz zdecydowaliście się na przerwę?
Aki: Na początku nowego roku, zagramy kilka występów w Ameryce Łacińskiej, a jesienią Lauri wyda jego drugi solowy album, więc to naturalne, że zrobimy przerwę. Również potrzebujemy nagrać kilka piosenek. Nie możemy napisać piosenki, nagrać je podczas trasy koncertowej, więc dobrze zrobić przerwę. 
Lauri: Tak, ponieważ jeśli powiemy, że jesteśmy dostępni, otrzymalibyśmy wiele propozycji zagrania koncertów, więc nie skupilibyśmy się nad pisaniem nowych materiałów. Lepiej zrobić przerwę i wrócić z nowym albumem i trasą koncertową 

Na każdym albumie jest przynajmniej jedna piosenka, która mówi o nadziei na lepsze jutro. Myślicie, że jest światełko na końcu tunelu? 

Lauri: Jasne, jesteśmy optymistycznymi kolesiami. 
Aki: Jesteśmy na prawdę pozytywnymi facetami. Czasami wyglądamy niezbyt pozytywnie, ale mamy dobre poczucie humoru. 
Lauri: Myślę, że mówimy o wszelkiego rodzaju tragicznych rzeczach, śpiewamy o nich i wgłębiamy się, ale głęboko w środku myślimy, że możemy zmagać z tymi rzeczami.


Mike Shinoda dla Rolling Stone



 okazji zbliżającej się wielkimi krokami premiery Living Things  Mike Shinoda udzielił wywiadu magazynowi Rolling Stone. Rozmowa zastała przeprowadzona tuż po ekskluzywnym spotkaniu podczas którego grupa fanów miała okazję wspólnie z Shinodą wysłuchać nowego albumu Linkin Park.
Oto tłumaczenie:

Piąty studyjny album Linkin Park, Living Things, okazał się zaskakującym dla samego zespołu. „To nie tak, że powiedzieliśmy sobie ‘Zróbmy bardziej osobisty album’” mówi Rolling Stone Mike Shinoda. „Chodzi bardziej o to, że podczas nagrywania zaczęły się pojawiać różne rzeczy. Stało się dla nas oczywistym, że to właśnie takiego rodzaju płyty potrzebujemy w tym monecie, że właśnie te rzeczy chcemy ukazać.”

Living Things, której współproducentami są Rick Rubin i Shinoda i która ukaże się 26 czerwca łączy introspekcję z szerszą perspektywą. Zespół zrobił do „I’ll Be Gone” video instalację, która przenosi w świat astronomii. „Wpadłem na pomysł wizualizacji do „I’ll Be Gone” ponieważ ta oparta na relacjach międzyludzkich piosenka ma też drugie dno, związane z tematem przestrzeni.” mówi Shinoda „W wielu utworach są metafory, a w tej metafora dotyczy przestrzeni. Artysta plastyk podchwycił ten temat i przekształcił go w tą niesamowitą, międzygalaktyczną podróż.”

W dniach poprzedzających wydanie płyty zespół ma napięty harmonogram. „Nie mieliśmy tak wyczerpującej premiery od czasów Meteory.” wspomina Shinoda „ Jesteśmy naprawdę rozrzuceni.” W ramach tego nagromadzenia, zespół zorganizował ekskluzywne odsłuchanie, pokaz wizualny i sesję Q&A w Sonos Studios w Los Angeles. Zgromadzeni przyjaciele i fani zostali uraczeni wizualną prezentacją albumu w której każdemu z dwunastu utworów towarzyszyło video. Były tam, nagranie przedstawiające zespół wykonujący na żywo „Burn It Down”, burza z piorunami przecinająca niebo podczas „Until It Breaks”, płomienie rozświetlające czarny ekran w trakcie „Castle Of Glass”, oraz czaszki wirujące przy „Skin To Bone”. Przeróbki tych nagrań zostaną wykorzystane podczas następnej trasy koncertowej zespołu.

„Wiele rzeczy składa się na doświadczenia tego albumu. Wiem, że będzie to widać podczas koncertów na żywo.” Wyjaśnia Shinoda „Jeśli zajrzysz do sieci i sprawdzisz oficjalne filmiki z tekstami do „Burn It Down” lub „Lies, Greed, Mistery” zobaczysz tam niektóre z tych wizualizacji. Używamy ich na wiele różnych sposobów.”

Po 40-minutowej prezentacji, podczas Q&A Shinoda wyjaśnił, że spotkanie zostało częściowo zainspirowane przez jego doświadczenia z dzieciństwa. Wspominał jak we wtorki chodzi do sklepów muzycznych, kupował nowy album i słuchał Wu-Tang Clan i Alice in Chains wspólnie ze swoimi przyjaciółmi. W dyskusję gościnnie włączył się również Rick Rubin.

Pomimo wielkich wizualizacji, Shinoda podkreśla, że podstawą Living Things jest szczerość. „Za każdym razem kiedy słyszysz piosenkę, która jest o tobie i o mnie to zawsze pochodzi ona z osobistej historii i ze szczerego miejsca.




    Mike Shinoda (Linkin Park)




Wywiad udzielony specjalnie dla witryny internetowej Audio-Technica o

swojej byłej kapeli-For Minor.

Mike Shinoda – członek i założyciel zespołu Linkin Park – aktywnie działa również w swoim nowym projekcie hiphopowym o nazwie Fort Minor. Wystąpił z obydwoma zespołami na Summer Sonic 2006. 
A-T: Dlaczego powołałeś do życia Fort Minor? 

Mike Shinoda: Fort Minor narodził się w zasadzie jako hobby – na trasie z Linkin Park trochę się zastanawiałem nad typem muzyki, którą uprawiałem wcześniej, przed założeniem Linkin Park. Te utwory zacząłem tworzyć, aby wrócić do moich korzeni. Z czasem przyjaciele zaczęli mi mówić, że według nich powinienem to wydać. 

Bardzo poruszył mnie utwór Kenji – niesamowicie wzruszająca opowieść z przeszłości Twojej rodziny, a jednocześnie spojrzenie na mroczny rozdział w historii. Czy ich doświadczenia w obozach dla internowanych poznawałeś dorastając w rodzinie, czy też dowiedziałeś się o nich później? Czy głosy w utworze to głosy członków Twojej rodziny – Twojego ojca i ciotki?Głosy, które słychać w piosence to właśnie mój tata i ciotka. Podczas II wojny światowej po zbombardowaniu Pearl Harbor władze Stanów Zjednoczonych zaczęły dyskryminować na tle rasowym Amerykanów pochodzenia japońskiego, żyjących na zachodnim wybrzeżu USA i zamykały ich w obozach jenieckich na czas do zakończenia wojny. W tym okresie internowana była także moja rodzina. Wychowywałem się na opowieściach o tym, co przeszli i chciałem napisać o tym piosenkę. Pomyślałem, że można z tego zrobić naprawdę wyjątkowy rapowy kawałek. 

Czy masz rodzinę w Japonii? 

I tak, i nie – mam tam rodzinę, ale nasze kontakty są dosyć słabe. Mój ojciec pochodzi z licznego rodzeństwa – 13 osób – i większość z nich ma teraz dzieci i wnuki, więc łatwo sobie wyobrazić, jak wielka jest nasza rodzina. Ze strony mojego taty jest to około 150 osób. 

Musisz mieć bardzo napięty grafik – podróżujesz po świecie z dwiema bardzo popularnymi kapelami. Jak radzisz sobie z tym wszystkim? Kiedy znajdujesz czas na pisanie piosenek? 

Po prostu nie śpię! Z zespołem o tak niesamowitej popularności jak Linkin Park wiąże się chyba ogromna presja? Problemem dla mnie było to, że gdy Fort Minor zaczął być tak popularny jak Linkin Park, niektórzy porównywali te dwa projekty. Niektórzy ludzie nie mogli zrozumieć tego, że nadałem projektowi nazwę, zamiast po prostu nazwać album „Mike Shinoda”. Rzucali pytania w stylu: „Zmieniłeś imię na ‘Fort Minor’? Czy to jakaś grupa?” A odpowiedź jest dosyć prosta: Nie chciałem opierać się na sukcesie LP – chciałem, żeby Fort Minor po prostu rozwijał się i stawał się czymś samodzielnym. Myślę, że muzyka jest na tyle wyjątkowa, że album powinien żyć własnym życiem, bez skojarzeń z moim zespołem. 

Jaką rolę gra Audio-Technica w przekazywaniu Waszej muzyki? 

Na scenie używamy mikrofonów A-T zarówno na koncertach Fort Minor, jak i Linkin Park. Dają taką jakość dźwięku i są tak wytrzymałe, że zawsze można na nich polegać. Podczas rejestracji albumu Fort Minor używałem w studiu mikrofonów Serii 40 do kilku nietypowych barw wokalu i kilku partii perkusyjnych. 

Czy wolisz pracę w studiu, czy granie na żywo? Możesz w kilku słowach powiedzieć dlaczego?Lubię i jedno, i drugie – gdy jestem w studiu, to przychodzi taki czas, że wolałbym znaleźć się na scenie, a na trasie bywa tak, że chciałbym zmienić scenę na studio domowe! 

Jakie byłe Twoje początki w branży muzycznej? 

Dorastałem grając na klasycznym pianinie. Nauczyłem się też grać na gitarze i kilku innych instrumentach. Zacząłem „produkować muzykę” bardzo wcześnie, o ile w ogóle można to nazwać produkcją. Gdy miałem 16 czy 17 lat nagrywałem w domu na magnetofonie czterościeżkowym piosenki moich znajomych. Pamiętam, jak wysyłaliśmy nasze pierwsze demo Linkin Park do gościa z A&R. Nazywaliśmy się wtedy Xero. Facet oddzwonił do nas i gdy się spotkaliśmy, zapytał, gdzie nagrywaliśmy materiał, bo spodobało mu się brzmienie. Powiedziałem mu, że wszystko zrobiliśmy na magnetofonie czterościeżkowym – patrzył na mnie wtedy z niedowierzaniem dobrą minutę. Zapytał, czy grywamy gdzieś na mieście, ale powiedzieliśmy mu, że nie daliśmy rady skompletować całego składu. Powiedział, żebyśmy zebrali ludzi i zaczęli grać koncerty. I tak zrobiliśmy. Te stare dema Xero można ciągle znaleźć w sieci. Wystarczy, że zapytasz naszych fanów na witrynach LP i FM – napiszą Ci, gdzie szukać. 

Którzy muzycy mieli na Ciebie wpływ, inspirowali cię? 

Dorastałem na hip-hopie – Run DMC, Beastie Boys, LL Cool J, Rakim, NWA czy Boogie Down Productions. Później zacząłem słuchać Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa i Parliament / Funkadelic, ponieważ słyszałem sample z ich muzyki w utworach moich ulubionych raperów. Na Summer Sonic występowałeś z dwoma zespołami grającymi jeden po drugim. Czy taki występ dał Ci jakąkolwiek satysfakcję? Czy grafik nie dał Ci się za bardzo we znaki? Grafik był po prostu absurdalny! Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zrobię coś takiego! Ale dałem radę i to bez utraty głosu – głos wypadł naprawdę dobrze. Musiałem zagrać dwa koncerty dziennie i to przez dwa kolejne dni – to daje cztery koncerty w ciągu 30 godzin. Obawiałem się, że mogę stracić głos, więc za wszelką cenę starałem się nie mówić zbyt dużo pomiędzy występami. Wszystko poszło dobrze i zagraliśmy naprawdę wyjątkowe koncerty. Co mógłbyś poradzić muzykowi, który chce wystartować w branży? Zawsze radzę ludziom, żeby byli jak najbardziej samowystarczalni. Jeśli potrafisz wyprodukować swoje piosenki i przekazać je fanom przez Internet lub osobiście – to zrób to. Wierzę, że dobra muzyka sama przyciągnie fanów – nie potrzebuje ogromnych planów marketingowych i masy pieniędzy. To może trochę potrwać i być może będzie ciężko, ale jeśli zachowasz konsekwencję, to fani Cię znajdą. Wszyscy szukamy dobrej muzyki, a kiedy ją znajdujemy, mówimy o niej znajomym. Jeśli jesteś artystą, to rób taką muzykę, by ludzie chcieli o niej rozmawiać ze swoimi przyjaciółmi. 

Mikrofony Audio-Technica na trasie Linkin' Park:

Gitary: Systemy Bezprzewodowe UHF Serii 5000

Wokal: Seria 5000 z mikrofonem/nadajnikiem do ręki AEW-T6100

Perkusja i wzmacniacze instrumentalne: 

AE5100 – instrumentalny mikrofon pojemnościowy (kardioida) 

AE4047 – instrumentalny mikrofon pojemnościowy (kardioida) 

ATM650 – instrumentalny mikrofon dynamiczny (hiperkardioida).




    PAPA ROACH:
"WALCZ O SWOJE!"
 Papa Roach będą koncertować w Polsce,  wpadniecie?
fot: www.interia.pl

Nu metal umarł, rap w rocku dawno wyszedł z mody, serca i umysły rozpala dziś dubstep, a listy przebojów okupują Lana Del Rey i Lady Gaga. W tym świecie Papa Roach cieszy się uwielbieniem swoich wiernych fanów, a na koncerty (także w Polsce), ściąga tłumy. I wciąż nagrywa świetne albumy.


Wielogodzinne rozmowy z dziennikarzami - traktujesz to jako sympatyczny, czy wkurzający aspekt bycia gwiazdą rocka?
-sentymentami, przynosi przede wszystkim masę świetnych melodii i nośnych refrenów. I o tym wszystkim rozmawiałem pod koniec lipca w Berlinie z gitarzystą grupy - Jerrym Hortonem. Kiedy się z nim spotkałem, był to jego ostatni wywiad tego dnia - ósma godzina rozmów z prasą. Stąd moje pierwsze pytanie.
- Rzeczywiście, trochę sprawia to wrażenie bycia w pracy. Ale są w życiu dużo gorsze rzeczy. Martwić powinienem się raczej, jeśli nikt nie będzie chciał z nami gadać (śmiech).
O "The Connection" wasz wokalista, Jacoby Shaddix powiedział, że ma zainspirować ludzi do "pieprzenia, walki, kochania i wybaczania". Sądzisz, że to się uda?
- Tak właśnie sądzę (chwila ciszy - przyp. jor). Myślę o tym, jakie tam są piosenki... i wygląda na to, że wszystkie te punkty możemy odhaczyć. Piosenką do walki byłaby "Where Did All The Angels Go", piosenką do wybaczania byłaby chyba ostatnia ("As Far As I Remember" - przyp. jor). Piosenką do pieprzenia byłoby "Before I Die". A do kochania... Cóż, "Before I Die" obejmuje także i to (śmiech)
Uważasz, że waszych fanów ten album zaskoczy?
- Tak, myślę, że tak. Znam kilku, których bardzo zaskoczył singiel ("Still Swingin'" - przyp. jor). Ale z drugiej strony większości, która wypowiadała się w internecie, bardzo się podobał. To mnie cieszy. Myślę, że album ich zaskoczy, ale w pozytywny sposób. Bardzo się staraliśmy, aby nowe utwory - zwłaszcza te wolniejsze - były wielowymiarowe. Nie wolne, dla samego bycia wolnymi. To nie są ballady, to dynamiczne numery. Mają wiele do przekazania, odwołują się do wrażliwości, ale nie są ckliwe ani kiczowate.
Moim zdaniem największym zaskoczeniem będzie stopień zelektronizowania aranżacji na tej płycie. Elektroniczne brzmienia miejscami dominują nad gitarami!
- Tobin (Esperance, basista - przyp. jor) od jakichś czterech, pięciu lat słucha bardzo dużo elektroniki. I na poprzednim naszym wydawnictwie, koncertowym (chodzi o pół koncertowy, pół studyjny "Time For Annihilation" z 2010 - przyp. jor), są dwa studyjne utwory, które wprowadzają takie eksperymenty. Nam bardzo się to podobało, a do tego mieliśmy bardzo pozytywny odzew od naszych fanów. Dlatego nie mieliśmy obaw, żeby głębiej spenetrować te muzyczne rejony. Natomiast to wszystko nie sprawia, że przestajemy być sobą. To wciąż jest Papa Roach, wciąż zespół rockowy. To jakby wziąć zwykłe Papa Roach i przyozdobić na wierzchu tą elektroniką. Jeśli ją zabierzesz, piosenki wciąż będą tak samo dobre. Nie opieramy się na tych brzmieniach, to tylko dodatkowy wymiar, nadany tym utworom.
O jakie połączenie chodzi wam w tytule albumu?
- Tytuł przyszedł nam do głowy, jeszcze zanim zaczęliśmy nagrania, ba, zanim zaczęły w ogóle powstawać nowe piosenki. Ale kiedy już zaczęliśmy tworzyć, przychodziły nam do głowy różne inne tytuły. Jak "Doomsday Radio". To uderzający tytuł, może zmuszający do myślenia - ale tak naprawdę w ogóle nie pasuje do tego albumu. Albo tytuł którejś z piosenek - jak "Leader Of The Broken Hearts". To byłoby spoko, ale trochę zdołowane. Długo się więc nad tym zastanawialiśmy, ale ja wciąż wracałem myślami to "The Connection". A miało to oznaczać różne związki, w których był Jacoby, a które były inspiracją dla większości tekstów. Z drugiej strony jest to też związek zespołu z muzyką, i fanów związek z muzyką, i zespołu z fanami. To, jak łatwo się domyślić, napędza nasz zespół. Okazało się więc, że "The Connection" pasuje tu najlepiej.
Wydaje mi się, że to raczej ta płyta, a nie poprzednia, powinna być zatytułowana "Metamorphosis"...
- Rozumiem, co masz na myśli. Wiesz, w 2006 wydaliśmy "The Paramour Sessions" i to ten album ukazywał naszą classic-rockową twarz. "Metamorphosis" jako tytuł kolejnego albumu oznaczało raczej, że przyszedł do nas nowy perkusista. Chcieliśmy pójść w innym kierunku, chcieliśmy zmian, ale nie okazały one aż tak drastyczne, jak nam się wtedy wydawało. Tym razem zmian jest więcej - bo zmienił się wydawca, a do tego nagraliśmy album we własnym studiu w Sacramento. To znaczy - jesteśmy właścicielami tego miejsca od dłuższego czasu, ale producenci, z którymi pracowaliśmy nad poprzednimi płytami nie chcieli się ruszyć ze swoich studiów. Tym razem powiedzieliśmy więc sobie: będziemy współpracować z takim producentem, który zgodzi się przyjechać do nas. Pogadaliśmy z Jamesem Michaelem, wokalistą Sixx:A.M. i producentem. To człowiek, który pomógł Jacoby'emu z utworem "Lifeline" i kilkoma innymi. Pytamy: "Co sądzisz o tym, aby przyjechać do nas, do Sacramento". A on na to: "Świetny pomysł, powinniście się czuć w studiu jak w domu. Zobaczę, co macie i czego wam potrzeba". Pomógł nam uzupełnić sprzęt, dzięki czemu mamy naprawdę dobre studio. A my nie musieliśmy się spinać z budżetem, bo pracowaliśmy u siebie. W sześć miesięcy napisaliśmy i nagraliśmy piosenki. Dobrym pomysłem Jamesa było, aby stworzyć kilka, trzy-cztery utwory i od razu je nagrać. A potem robić kolejne.
Ciekawe - to nietypowy sposób pracy nad albumem.
- Właśnie! A sprawdził się znakomicie. Dzięki temu piosenki, które nagrywaliśmy, wciąż były świeże. Nie były przećwiczone milion razy i w dalszym ciągu miały w sobie energię czegoś nowego. A my postawiliśmy na spontaniczność, zamiast na techniczną perfekcję. I sądzę, że to bardzo czuć na tym albumie - to jakość tej płyty, z której jestem ogromnie dumny. Praca nad albumem stała się więc świetną zabawą, byliśmy naprawdę zrelaksowani. Dopiero jakiś miesiąc przed końcem ustaliśmy sobie deadline. Z chyba ośmioma skończonymi piosenkami, poczuliśmy, że jednak trzeba się trochę ogarnąć. Ale pod presją pracowało nam się wcale nie gorzej. To dobrze, nie czuć ograniczeń, ale równie dobrze - ustanowić sobie jakiś termin zakończenia.
Na tym albumie Jacoby wrócił do rapowania, chociaż nie tak dawno deklarował, że rap jest do dupy a on chce być prawdziwym rockmanem.
- Prawda jest taka, że w pewnym momencie rzeczywiście chcieliśmy uciec od rapu, bo wszystkie media nazywały nas zespołem nu, albo rapmetalowym. A my czuliśmy się kapelą rockową, nie chcieliśmy zostać zamknięci w szufladzie. Natomiast na przestrzeni kilku ostatnich płyt Jacoby pokazał, na co go stać jako wokalistę rockowego, a teraz robi po prostu to, w czym jest dobry. Bo w rapowaniu taki właśnie jest. Są rzeczy, których nie można zrobić w rockowym śpiewie, a które można zrobić rapując. Dzięki temu ma dużo większe możliwości, może powiedzieć dużo więcej i w bardziej poetycki sposób. Był moment, podczas pracy nad tą płytą, kiedy Jacoby utknął w jakimś punkcie, a ja mu poradziłem: puść wodze, zobacz, co się stanie. Jesteś w tym świetny! Jeśli będzie do dupy - olejemy to, ale przynajmniej spróbuj. Bo raczej będzie dobre. I spróbował. Pierwszą rzeczą jaką zrobił było "Not That Beautiful" - i wyszło naprawdę fajnie. Nie było typowe, było czymś innym. A "Still Swingin'" miało już tę właściwą energię, ten ogień, który płonął w nim w dawnych czasach. Ja stoję więc na stanowisku: jeśli robisz coś dobrze, rób to dalej.
Najbardziej zaskakujący jest "Before I Die" - tu elektronika dominuje a klimat jest zupełnie inny, niż w znanym nam Papa Roach.
- To było tak: Tobin miał ten utwór stworzony na komputerze i był on stuprocentowo elektroniczny. Nie zakładał, że będzie to utwór Papa Roach, napisał go dla siebie - nie wiem nawet, co chciał z nim zrobić. Ale kilka razy w przeszłości zdarzało się, że miał na komputerze numery nie dla nas, ale kiedy je nam puszczał, wołaliśmy: chcemy to, chcemy to! Kiedy więc pracowaliśmy nad The Connection, przesłuchiwaliśmy rzeczy powstałe zanim weszliśmy do studia. Jacoby powiedział: Tobin, wiem że masz tam coś fajnego, pokazuj. Natrafiliśmy na to i wszyscy się zapalili. Mieliśmy więc w pełni elektroniczną wersję, a potem zagraliśmy w studiu jam oparty o ten utwór - nagraliśmy go i tak zostawiliśmy. I wzięliśmy się za inne rzeczy. Ale w tym pierwszym jamie było coś tak niesamowitego, magicznego że James wykorzystał właśnie tamtą, pierwszą, spontaniczną wersję, żeby razem z wersją Tobina złożyć w całość piosenkę, która ostatecznie trafiła na płytę. To jeden z tych utworów, przy których producent mówi: nie nagrywacie tego kolejny raz, bierzemy pierwszy take. Dlatego ten utwór jest dla nas tak wyjątkowy.
"Breathe You In" - czy to ulubiony utwór waszego punkrockowego perkusisty?
- Tak! To był mój pomysł i zacząłem nad nim pracować z Tonym. Usłyszał go Tobin, złapał za bas i dołączył do nas. Numer miał kapitalną energię i prędkość. Nie był to tradycyjny metalowy czad, ale coś podnoszącego na duchu. Jacoby'ego nie było akurat w studiu, a kiedy wszedł, powiedzieliśmy mu: "Idź sobie! Chcemy dopracować to i pokazać ci we właściwej formie". I kiedy zagraliśmy mu zrobioną wersję, strasznie się zajarał: "Nagrywajcie to, nagrywajcie! Chcę zaraz wymyślić tekst". Bardzo lubię ten numer. Chociaż jest inny niż reszta albumu i niemal nie wszedł do zestawu, bardzo chciałem, żeby się tu znalazł.
Powiedz mi: cisza jest waszym wrogiem?
- Myślę, że w "Silence Is The Enemy" Jacoby chciał napisać o ludziach, którzy są nieszczęśliwi z jakiegoś powodu, ale nie mówią o tym i nie potrafią tego zmienić. Przekazem jest: jeśli chcesz być usłyszany - mów głośno! I walcz o swoje! A ogólnie biorąc w przypadku zespołu rockowego cisza jest wrogiem - z oczywistych względów (śmiech).
Jeden z was powiedział niedawno, że otwiera się nowa era dla Papa Roach. To z powodu zmiany brzmienia? A może z powodu zmiany wytwórni - bo ostatnio rozstaliście się z Geffen?
- Z obu tych przyczyn. Mieliśmy poważny problem z poprzednim wydawcą, bo nie jesteśmy zespołem pop. A oni są skłonni swoją energię i środki inwestować wyłącznie w to, co przyniesie maksymalne zyski. Mieliśmy płyty, które okazały się bardzo popularne, jak "Infest" czy "Getting Away With Murder" - i wszystko było OK. Kiedy jednak okazało się, że nad promocją jakiegoś albumu muszą popracować, kiedy rzeczy przestały się dziać same, oni natychmiast odpuścili. Coś jest nie tak, jak trzeba? To do widzenia! Tyle, że my - zamiast się tym martwić - ucieszyliśmy się, że nie musimy się już nimi przejmować. Związaliśmy się w firmą niezależną (Eleven Seven Music - przyp. jor) i nagle okazało się, że wszystko jest dla nas dużo łatwiejsze i przyjemniejsze. Możemy realizować nasze własne pomysły - czy to muzyczne, czy marketingowe. I nie musimy czekać na zatwierdzenie każdego drobiazgu ze strony szefostwa korporacji, co trwało wieczność. A nawet, kiedy otrzymywaliśmy odpowiedź, zawsze podyktowana ona była perspektywą zysku dla firmy, a nie naszym interesem. To wspaniałe, że dziś możemy podejmować własne decyzje, które sami uznamy za dobre dla nas, dla zespołu, dla naszych fanów.
Słuchając muzyki Papa Roach - także "The Connection" - mam wrażenie, że jesteście rozdarci między ciężkimi brzmieniami metalowymi a przebojowym, rockowym graniem. Mam rację?
- To zabawne, że o tym wspominasz. Naprawdę uwielbiamy zwykłe, rockowe kawałki, a także spokojne, delikatne utwory. Ja osobiście przepadam za łagodniejszą muzyką. Ale nie wydaje mi się, abyśmy byli gotowi, aby porzucić ciężkie granie...
Nie jesteście gotowi? A myślicie o tym?
- Nie powiem, że usiedliśmy, aby o tym porozmawiać. Na pewno mogę natomiast powiedzieć, że kochamy melodie. Zwykle naszymi ulubionymi piosenkami z naszych płyt ostatecznie okazują się te najbardziej nośne - są dla nas największym wyzwaniem. Tyle, że w sercach wciąż jesteśmy metalowcami. Ja jestem wielkim fanem metalu, Jacoby bywa naprawdę agresywny, tak samo Tobin. A nasz perkusista (Tony Palermo - przyp. jor) wywodzi się z punk rocka, więc ostra muzyka jest mu bardzo bliska. Sami sobie pobłażamy - moglibyśmy stać się zwykłym rockowym zespołem, zostawić przeszłość za sobą - i może naszej karierze wyszłoby to nawet na zdrowie. Ale za bardzo kochamy metal. Więc - masz rację. Jesteśmy rozdarci (śmiech).
Z wywiadów, które czytałem z Jacobym, a także z mojej własnej z nim rozmowy wyniosłem wrażenie, że jest przesympatycznym człowiekiem, tyle, że hiperaktywnym. Z kolei ty powiedziałeś, że bywa agresywny. Jak to z nim jest?
- Mówiąc agresywny, miałem na myśli jego osobowość artystyczną - lubi agresywną muzykę, lubi agresywnie śpiewać. Zwłaszcza, kiedy jest na scenie. Ale nie chodzi o to, że chce komuś zrobić krzywdę, tylko że jest pełen zaangażowania i pasji. Ma szaloną energię. I - masz rację - jest hiperaktywny. I ekstrawertyczny (śmiech).
Nie sądzisz, że szczerość jego tekstów jest jednym z głównych źródeł waszego sukcesu?
- Zdecydowanie tak! To coś, co ludzie bardzo doceniają i co sprawia, że czują się związani z naszą muzyką. A przy tym nie jest to żaden celowy zabieg czy komercyjny trik. Jest takie powiedzenie: pisz o tym, na czym się znasz. I to zrobił Jacoby, a wyniku czego niektóre z jego tekstów to jak rozmowa z psychoterapeutą. Pierwszym takim utworem, który naprawdę mną wstrząsnął, był "Broken Home". I nagle pojawiło się bardzo wielu ludzi, którzy mówili nam, że przeżyli to samo, albo coś podobnego w życiu i ta piosenka pomogła im w najcięższych chwilach. Nie było celem Jacoby'ego, żeby mieć taki wpływ na ludzi - ale tak się właśnie stało. I dzisiaj ma tego świadomość, ale nie robi tego, żeby przypodobać się słuchaczom, ale żeby samemu poradzić sobie ze swoimi problemami. A przy tej płycie tych problemów nagromadziło się sporo. Nie ma nic wspanialszego, niż to, kiedy przychodzą do nas fani i mówią: pomogliście mi w moim życiu.
Wiecie, że macie wielu fanów macie też w Polsce?
- Oczywiście! Ilekroć u was gramy, jest fantastycznie. A zwłaszcza świetnie było na Przystanku Woodstock. Wciąż każdemu opowiadam o tym koncercie. Tylu ludzi w jednym miejscu, bawiących się tak znakomicie. To naprawdę niesamowite. Nawet pomimo tego, że nie muszą płacić za wejście, jest to fantastyczne. Czuć, że nie chodzi tylko o muzykę, ale przede wszystkim o świetną atmosferę.
Czyli przyjedziecie do nas znowu?
- Jestem pewien, że Polska znajduje się na naszej rozpisce, ale może jeszcze nie jest ustalony konkretny termin. A jeśli nie teraz, to na pewno w przyszłości do was wrócimy. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości (sprawdziło się, grupa zagra 24 listopada w warszawskiej Progresji - przyp. jor).
żródło: www.interia.pl

Garbage

"Za rok mogę być martwa"

Shirley Manson, 46-letnia wokalistka amerykańskiej grupy Garbage, opowiada INTERIA.PL o spadku popularności, o wrodzonej szkockiej oszczędności i nie zostawia suchej nitki na chciwych biznesmenach muzycznych.
 Oo...mówię co chcę!

fot: interia.pl
Z rudowłosą frontmanką Garbage spotkaliśmy się przed koncertem grupy w niewielkim krakowskim klubie Kwadrat.
Zespół, który ma na koncie takie przeboje jak "Only Happy When It Rains", "Stupid Girl", "The World Is Not Enough", zespół, który sprzedał 12 milionów płyt, tym razem wystąpił dla kilkuset polskich fanów.
M.in. o kameralną atmosferę tego występu, na godzinę przed jego rozpoczęciem, wypytywał wokalistkę Michał Michalak.
Widziałem wasz koncert na Orange Warsaw Festvial, chyba nieźle się bawiliście na scenie.
Shirley Manson, Garbage: - O tak, było świetnie!
Tym razem gracie w znacznie bardziej kameralnym miejscu. Lubisz występować w takich małych klubach?
- Uwielbiam. W takich miejscach dojrzewałam jako artystka. Można więc powiedzieć, że właśnie w ciasnych klubach czuję się jak w domu. Być tak blisko publiczności zawsze jest ekscytujące. Mieć ludzi tuż przed sobą, super sprawa.
Bardziej intymnie.
- Tak, zdecydowanie. Nigdy wcześniej nie graliśmy w Krakowie. Odczuwamy w związku z tym pewien dreszczyk emocji. Zostaliśmy wręcz zalani e-mailami, twittami i postami na Facebooku, w których fani nalegali, żebyśmy tu przyjechali. To zawsze daje ci takie fajne uczucie w brzuchu.

"Chciwość zabiła muzyczny rynek"

Zapraszam na stronę { pełny link): 

 a tam filmik o Garbage! wart oglądania!

Jak wprowadzasz się w odpowiedni nastrój przed koncertem?
- Zawsze jestem w świetnym nastroju przed koncertem!
Niczym go nie podkręcasz?
- [śmiech] Okazjonalnie, kiedy jestem faktycznie zmęczona, wychylam kieliszek wódki. Ale perspektywa zbliżającego się występu zawsze wprawia mnie w dobry nastrój. To jest przecież to, co kocham robić. Zresztą jak można tego nie kochać?
I nie ma problemu z popadaniem w rutynę przy którymś kolejnym koncercie?
- Wiesz, zrobiliśmy sobie siedmioletnią przerwę jeśli chodzi o tworzenie muzyki i koncertowanie. Po powrocie zmieniła się nasza perspektywa. Kompletnie. Jesteśmy starsi, więc świadomość śmiertelności jest u nas większa niż kiedykolwiek wcześniej. Zdaliśmy sobie sprawę, jak wielkim przywilejem jest tryb życia, który prowadzimy.
- Kiedy jesteś młody, nie do końca to doceniasz, jesteś zbyt zanurzony w procesie rozwijania swojej kariery, koncentrujesz się na swoich oczekiwaniach z tym związanych. Doznaliśmy czegoś w rodzaju objawienia. Zaczęliśmy się cieszyć samym procesem tworzenia muzyki i dawaniem ludziom radości. A przy okazji również sobie. Dziś już rozumiemy, że przybywanie do takich miejsc jak Kraków, Paryż, Rzym czy Santiago nie jest czymś, na co każdy może sobie pozwolić. Doświadczamy tak niesamowitej i różnorodnej gamy miejsc, krajów, kultur... i uświadamiam sobie nagle, że to się może już nie powtórzyć. Za rok mogę być martwa. Staram się więc czerpać z tego, ile tylko mogę. Chcę mieć z życia jak najwięcej.
Brzmi super.
- Dzięki!
Czy w waszym koncertowych umowach znajdują się jakieś kontrowersyjne podpunkty?
- Nie ma żadnych.
Jakieś podpunkty na miarę kapryśnej diwy...
- Nie ma kapryśnej diwy. Już na bardzo wczesnym etapie naszej kariery nauczyliśmy się, że za wszystko, o co prosisz, musisz potem i tak zapłacić. A my jesteśmy oszczędni. Oglądamy każdego centa. Jestem Szkotką, a Szkoci słyną z uważnego przyglądania się słupkom, liczenia i upewniania się, że nie marnują się żadne pieniądze (to chyba najbardziej eufemistyczna definicja szkockiego skąpstwa, jaką w życiu słyszałem - przyp. MM). My sami finansujemy swoją wytwórnią płytową i swoją muzykę. Będąc odpowiedzialnym za księgi, jesteś po prostu ostrożny. Zatem w naszym riderze nie znajdziesz kontrowersji.
Czytałem wywiad, w którym określiłaś szefów dużych wytwórni płytowych mianem "tłustych pizd"...
- [śmiech] I tak byłam wobec nich łagodna.
Masz wrażenie, że chciwość zabija muzyczny rynek?
- Mam wrażenie, że chciwość już zabiła muzyczny rynek. Zabiła. To, co widzisz teraz, to tylko muszla będąca pozostałością dawnej struktury, która była niegdyś naprawdę potężna. Teraz to już są szczątki. Właśnie z powodu tej chciwości. Nie potrafili nadążyć za nowoczesnymi technologiami, albo nawet nie chcieli, żeby nie rezygnować z wysokiego procentu od wszystkiego. W rezultacie zapanował chaos, a rynkiem rządzą piraci. I to ich wina.
Co będzie dalej?
- Nie mam pojęcia. Gdybym wiedziała, to byłabym pewnie miliarderką [śmiech].
To inaczej: jesteś optymistką czy pesymistką w kwestii przyszłości fonografii?
- Fakt jest następujący: więcej ludzi słucha więcej muzyki niż kiedykolwiek przedtem. Słuchanie muzyki jest znacznie łatwiejsze, podobnie jak jej kupowanie czy oglądanie artystów na żywo. Co jest dla muzyków wspaniałe. Jednocześnie fonografia zdycha. Ale nie jest mi z tego powodu smutno.
- Jedyne co mnie martwi, to sytuacja młodych zespołów, dla których uzyskanie międzynarodowej reputacji, jaką my się cieszyliśmy, będzie ogromnym wyzwaniem. Jest tak wiele zespołów, a nie ma mechanizmu, który pozwalałby im funkcjonować na świecie. To będzie wyzwanie. Wydaje mi się, że każde miasto będzie miało wkrótce swoje "najnowsze objawienie".

"Jestem Szkotką, więc oszczędzam"

Jeśli już przy reputacji jesteśmy - czy martwi cię fakt, że Garbage, choć wciąż popularne, nie ma już takiego statusu jak w latach 90.?
- To, że nie jesteśmy tak popularni jak kiedyś, nie skutkuje żadnymi konsekwencjami w naszym przypadku, a więc nie ma na nas wpływu. Wszystkie zespoły, które kochamy i które najsilniej nas inspirowały, nigdy nie sprzedawały wielu płyt, nigdy nie były sławne - tylko niektóre z nich były znane na świecie. Tylko niektóre były grane w radiu.
- Od początku uważaliśmy, że w muzyce liczy się to, co masz do przekazania. Z tego wynika magia zespołów, które nas fascynowały, a niekoniecznie pojawiały się na listach przebojów. Kiedy zaczęli grać w radiu Garbage, byliśmy wdzięczni, cieszyliśmy się, ale jednocześnie nas to trochę przerażało. Tak duże zainteresowanie wokół nas nie było dla nas źródłem przyjemności. Jeżeli zatem ludzie mówią, że nasza kariera ucierpiała, ponieważ z naszego życia zniknęły kamery, my możemy odpowiedzieć, że jesteśmy za to wdzięczni. Oczywiście, niektórzy to usłyszą i stwierdzą, że tak tylko gadam, że na pewno trochę żałuję. Ale to więcej mówi o nich niż o nas. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to problem leży w jego systemie wartości, nie w naszym.
Snujecie już plany na przyszłość w Garbage - kolejne albumy, kolejne trasy - czy raczej żyjecie chwilą?
- Staramy się nie planować zbyt daleko naprzód, ponieważ świat aktualnie jest oszalały. W mgnieniu oka może wydarzyć się coś nieprzewidywalnego. Cały twój świat może wywrócić się do góry nogami. A plany są zazwyczaj sztywne. Dla nas ważna jest elastyczność. Zastanawiamy się nad tym, co możemy jeszcze zrobić, ale staramy się nauczyć życia chwilą. Myślę, że udało nam się osiągnąć ten stan podczas tegorocznej trasy. W rezultacie świetnie się bawimy. Kochamy bycie w trasie. A koncertujemy już od roku bez przerwy.
Na koniec twoje trzy ulubione single Garbage.
- "Push It", "I Think I'm Paranoid" i "Cherry Lips".
żródło: interia.pl
THE KILLERS
  Hej, teraz sobie pogadamy.....
fot: muzyka.wp.pl
Grupa The Killers przebojem wdarła się na listy bestsellerów w Ameryce i Wielkiej Brytanii. Debiutancki album "Hot Fuss" rozszedł się za Atlantykiem już w kilkumilionowym nakładzie. Obecnie zespół pod przewodnictwem Brandona Flowersa koncertuje z U2. Razem zawitali także do Chorzowa 5 lipca. Kilka minut po godz.18.00 udało nam się porozmawiać z Markiem Stoemerem, basistą The Killers.

Wydaliście płytę, która sprzedała się w kilkumilionowym nakładzie. Na koncie macie trzy nominacje do Grammy. Koncertujecie z jednym z największych rockowych zespołów na świecie. Nieźle jak na zespół, który istnieje raptem trzy lata a na koncie ma jedną płytę. Musicie być szczęściarzami.

To fakt. Niektóre zespoły na taką pozycję pracują kilka lat. Nam udało się osiągnąć sukces bardzo szybko. Czasami zastanawiam się, czy nie za szybko.

Słyszałem, że wasz kolejny album ma być nieco inny niż „Hot Fuss”. Macie zamiar zrezygnować z syntezatorów i całkowicie zmienić brzmienie. Czy to prawda?

< Nie do końca. Faktycznie może trochę mniej będzie elektroniki, ale nie znaczy to że zupełnie zrezygnujemy z „klawiszy”. Na pewno będą dźwięki i organów i fortepianu. Co do brzmienia, to do końca jeszcze nie wiemy jakie będzie. Cały czas pracujemy na materiałem. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

„I’m Talking To You” – numer, który ma znaleźć się na waszej drugiej płycie podobno zawiera riff podobny do tego, których wykonuje Noel Gallagher. Skąd to uwielbienie dla Oasis?

Ja do końca nie wiem, czy to faktycznie jest tak jak to przedstawiasz. Ten kawałek słyszał koleś z magazynu „Q” i to on uznał, że ta gitara jest podobna do tego, którą zrobił Noel. A co do Oasis... cóż lubimy ich.

Jeden z waszych wielkich przebojów „Somebody Told Me” przypomina nieco dokonania takich zespołów jak Franz Ferdinand, The Bravery, czy Block Party. Wiesz, mam na myśli te rockowe kawałki z tanecznym bitem. Nagle na rynku pojawiło się mnóstwo kapel tak właśnie grających. Jak myślisz, czy ten trend jeszcze długo się utrzyma?

Myślę, że przynajmniej w jakimś stopniu to przypadek. Tworząc naszą muzykę nie słyszeliśmy Franz Ferdinand, a oni na pewno nie słyszeli nas. Zatem to, że nagle kilka utworów brzmi podobnie to zwykły przypadek.

Przez ostatnie kilka miesięcy U2 było wam szczególnie bliskie. To oni zgarnęli was sprzed nosa dwie tegoroczne Grammy w tych samych kategoriach. Teraz z nimi koncertujecie. Poznaliście się nieco bliżej. Macie czas może na wspólne rozmowy?

Przede wszytkim to, że U2 wybrali nas jako swój support uważam za wielki zaszczyt. W głowach nam się nie mieściło, że będziemy kiedyś występować obok nich. Spotkaliśmy się kilka razy, porozmawialiśmy. To bardzo mili ludzie, ale wiesz, oni są bardzo zajęci tak więc kontakty są mocno ograniczone.

Dziś po raz pierwszy zagracie przed polską publicznością. Czego oczekujecie?

Szczerze? Nie wiem. Nigdy tu nie byliśmy. Tak samo nie wiedzieliśmy co nas czeka w Cardiff przed U2 parę dni temu. Do tej pory graliśmy jako gwiazda, ale w klubach. Tu gramy na stadionach. Mam nadzieję jednak, że będziemy się dobrze razem bawić.

Na pewno tak. Do zobaczenia na stadionie i dziękuję za rozmowę

żródło: muzyka.wp.pl

KRUK


- Muzyka musi dawać przyjemność, musi sprawiać radość i tworzyć magię - tłumaczy Piotr Brzychcy, gitarzysta rockowej grupy Kruk, która w połowie listopada 2012 r. wypuściła płytę "Be3".

 Z Marcinem Kindlą daleko zajdziecie....

fot: muzyka.interia.pl

Między autorskim debiutem a płytą "It Will Not Come Back" minęło prawie dwa i pół roku. Teraz wystarczyło wam niespełna półtora roku. Pomysły pewnie aż kipiały?
- Gdyby spojrzeć wstecz i policzyć ile czasu poszło na marne od powstania zespołu do wydania debiutu, to można by stwierdzić, że teraz nadrabiamy tamten stracony czas. Nic jednak bardziej mylnego. Tego typu muzyka ma największą moc jeśli powstaje w sposób całkowicie spontaniczny, tak jak to słusznie nazwałeś, kiedy pomysły aż kipią w głowie (śmiech). Wtedy tak nie było, dojrzewaliśmy szukając własnej ścieżki. Kiedyś tych dobrych pomysłów było mniej, a przecież im jest ich więcej, to tym lepiej dla muzyki i tak jest teraz, a zaczęło się od płyty "It Will Not Come Back". Nie musimy odwoływać się do starych rzeczy z szuflady, nie musimy także intensywnie główkować nad czymś, co do końca nie jest dobre. Pomysłów mamy mnóstwo i zrobimy wszystko aby to we właściwy sposób wykorzystać.
"Be3" zapowiadaliście jako prezentację nowego oblicza Kruka i odświeżenie brzmienia. Rzutu z zamiarem podbicia list przebojów jednak nie zauważyłem (może poza "Gdyby upadł świat"). Czyli jednak to nie rewolucja, prawda?
- Nigdy nie nastawialiśmy się na podbój list przebojów. Nie traktujemy muzyki przez ten pryzmat. Wystarczy rzucić okiem na te listy przebojów, wyszukać 10 najwyżej notowanych "hitów" i później posłuchać całych płyt, z których dany "hit" pochodzi żeby dojść do wniosku, że po pierwsze wykonawca nie ma nic wspólnego z autorstwem danego kawałka, po drugie w zdecydowanej większość tych wykonawców całe płyty są nie do przyjęcia. Listy przebojów to przemysł, to produkcja taka sama jak w fabryce, jak w hucie, tylko że z linii produkcyjnej schodzą tak zwane hity. Nami kierują zupełnie inne pobudki. Naszą największą ambicją jest dać w ręce słuchacza płytę, na której nie ma żadnego słabego kawałka, na której jest radość grania, w którą wkładamy całe serce, a nie bankowa kalkulacja.
- Zresztą zrobiliśmy eksperyment, prosząc Marcina Kindlę, znakomitego producenta i twórcę wielu hitów o to aby i dla nas coś napisał. Utwór wskoczył na płytę i pomimo, że jest bardzo dobry, wcale nie zdeklasował naszych kompozycji. "Gdyby upadł świat" to nasz świadomy wybór, utwór, który powstał na gitarę akustyczną i wokal, opowiadający o normalnym ludzkim uczuciu. Ballada jak te poprzednie, tylko ubrana w nową formę.
- Jeśli chodzi o rewolucję, to ja dostrzegam ją tylko w kategoriach jakości brzmienia i miejsca, w którym teraz jesteśmy z zespołem, wzmacniając pozycję sceny rockowej w tym kraju, sceny, która jest dyskredytowana i pomijana. Walczymy, a w walkę wpisane są formuły rewolucji, jesteśmy więc w zgodzie z pewnymi zasadami (śmiech).
Gdybym miał mówić o tym odświeżeniu brzmienia, to powiedziałbym, że przeskoczyliście o dekadę, z lat 70. do 80. Mówiąc obrazowo, mniej Deep Purple, a więcej Whitesnake, mniej Hammondów, więcej gitary.
- Nie czuję w naszych kompozycjach ewidentnych naleciałości z Whitesnake, tak samo jak nie czułem nigdy Deep Purple, jednak tego typu porównania to dla mnie największy komplement. Wymieniasz nazwy zespołów, które stanowią o sile światowego rocka, jeśli się uczyć, jeśli być później porównywanym to tylko do najlepszych. To ogromny zaszczyt, a dlaczego tak jest? Sam nie wiem, widocznie drzemie w nas jakiś proces ewolucji, który poza naszą świadomością i kontrolą pcha nas gdzieś zupełnie naturalnie. To oczywiście daje mnóstwo radości, bo odkrywasz także sam siebie.
- Dla przykładu, zawsze byłem przeciwnikiem brzmień elektronicznych, brzmień syntetyzatorów, a moim oczkiem w głowie były potężnie brzmiące hammondy. Mój punkt widzenia zmienił się w studiu, kiedy wraz z chłopakami docieraliśmy do takich brzmień, które stawiały naszą muzykę w całkiem innym wymiarze. Ogromną rolę spełnia na tej płycie elektronika i te różnego rodzaju smaczki, które pojawiają się na dalszych planach, stanowią o tym, że jesteśmy także otwarci na współczesność. Oczywiście nie sztuką jest zapaćkać płytę różnej maści samplami, sztuką jest wpasować tak te sample, aby muzyka, która jest bazą, podstawą, zyskiwała na charakterze. Gdyby wyłączyć wszystkie te dodatki nagle muzyka stałaby się monotonna i przewidywalna. To zresztą pokazali mi panowie Marcin Kindla i Michał Kuczera, którzy produkowali tą płytę.
Nawiązując do klawiszy, w zespole pojawił się nowy muzyk - Michał Kuryś. Czy jego obecność miała jakiś wpływ na kształt "Be3"? Jesteście autorami całej muzyki (poza "Miss Sometimes") razem z Tomkiem Wiśniewskim.
- Obecność Michała miała ogromny wpływ na finalny obraz płyty. Jest to człowiek niezwykłej pokory, ale i przy tej pokorze ma niesamowicie pozytywny, wyrazisty charakter. Czasem myślę, że chciałbym być takim poukładanym i mądrym gościem jak Michał (śmiech). To jaki jest w życiu, przekłada się na to jaki jest w naszej muzyce. Pokora wpisana w jego naturę wpisana jest w partie, które zarejestrował na "Be3". Nie musi być na pierwszym planie, żeby odwalić kawał solidnej roboty. Jeśli chodzi o kwestię autorstwa, to my z Wiśnią reprezentujemy całe źródło pomysłów, co nie oznacza, że pozostali muzycy nie mają wpływu na kompozycje. Już sam fakt przetwarzania poszczególnych partii przez nich jest świadectwem tego, że płyta naznaczona jest charakterem każdego z nas.
Jak już wspomniałeś, za produkcję płyty odpowiadali Michał Kuczera i Marcin Kindla. Szczególnie obecność tego drugiego - znanego z współpracy z m.in. Ewą Farną i Stachurskym - dla wielu może być zaskakująca. Co wam dała ta kooperacja?
- Mamy w sobie tyle rockowej energii, tyle rockowej pasji i jednocześnie tyle ograniczeń wiążących się z tym, że chcieliśmy po prostu zerwać łańcuchy, inaczej spojrzeć na naszą muzykę, nasze pomysły, nasze schematyczne czasem myślenie. Dodatkowym argumentem przemawiającym za tą współpracą był fakt, że Marcin i Michał pomimo iż produkują dla czołówki popowej tego kraju, mają pojęcie o muzyce rockowej, gdyż na niej się wychowali. Już po pierwszej rozmowie z Marcinem wiedziałem, że to absolutnie właściwy krok. A świadectwem tego wszystkiego jest muzyczna zawartość "Be3". Jakość brzmienia tej płyty, te wszystkie warstwy, w które można się wsłuchać w spokoju, albo na słuchawkach, sprawia że nie mam wątpliwości, że skoczyliśmy w tym względzie kilka pięter do góry.
Trochę byłem zaskoczony, że Kindla jest autorem "Miss Sometimes", a nie "At The Desert" (w polskiej wersji znany jako "Gdyby upadł świat"). To właśnie ten drugi utwór wzbudził chyba najwięcej krytycznych uwag. "Samobójczy strzał, zdradziliście waszych fanów", "zapodaje na kilometr Feelem", "to brzmi jak Pectus" - to tylko kilka z komentarzy. Jak odnosicie się do takich uwag i czy w ogóle głosy słuchaczy jakoś na was wpływają?
- Jesteśmy dość specyficznym zespołem, zanim staliśmy się pełnoprawnym reprezentantem krajowej sceny rockowej byliśmy zespołem, który grał dla wybrańców. Zresztą tylko oni wtedy dawali nam szanse i co najważniejsze oni z nami są do dziś. Mamy zatem mega zaufanych przyjaciół wśród fanów, których często pytamy o zdanie, puszczamy kawałek zanim jest gotowy, albo wspólnie oceniamy jakieś pomysły. Nie mogę zatem nazwać słuchaczem naszej muzyki, kogoś kto być może nawet nie ma pojęcia o istnieniu zespołu Kruk, a pisze jakiś tam komentarz. Skoro zalatujemy Feelem, to znaczy, że zna twórczość tego zespołu, skoro tak brzmi nowy Pectus, to znaczy, że jest zaznajomiony z ich muzyczną twórczością, a to niestety wiąże się także z tym, że nie ma pojęcia o muzyce rockowej, a już tym bardziej o Kruku. Pozostałem zatem przy opiniach naszych wiernych fanów, którzy dali szansę temu utworowi i finał jest taki, że przyniósł więcej dobrego niż można by się spodziewać.
- Żeby było śmieszniej jest dokładnie tak jak napisałeś, to nasz utwór w 100% i powstał tak samo naturalnie jak każdy inny kawałek. Dzięki temu utworowi, który był ogrywany przez stacje radiowe, o nazwie Kruk usłyszało dużo więcej osób, co w konsekwencji przyniosło nam nowych fanów. Wiele osób dziwi się, że nie słyszało wcześniej o zespole Kruk, a są też osoby, które dzięki temu utworowi dotarły do naszej twórczości i zaczęły słuchać rocka, mając wbite w świadomość, że rock nie jest dla nich. Mamy zatem radość z tego, że nawróciliśmy kilka zbłądzonych dusz, a jaki jest nasz rynek, jakie są jego potrzeby i jakie ofiary ze sobą niesie, wszyscy wiemy.
Poza producentami mocno dopuściliście kolejną osobę z zewnątrz - za teksty 7 z 9 waszych utworów odpowiada śląski dziennikarz, wydawca, wokalista - Marcin Babko. Jak doszło do tej współpracy?
- Znamy się z Marcinem od wielu lat. Ma ogromną wiedzę na temat muzyki i obok dziennikarstwa jest także twórcą zarówno muzyki jak i tekstów. Po tym jak ogłosiliśmy wspólnie z wytwórnią wiadomość o nowej płycie Kruka, Marcin przeprowadził ze mną wywiad dla "Gazety Wyborczej". Ta rozmowa przerodziła się w przyjacielską pogawędkę dwóch kolesi, którzy po prostu kochają muzykę. Rozmawialiśmy o Marcina projektach, o jego wytwórni i o Kruku, a w zasadzie o tym wszystkim co można nazwać kuchnią zespołu. Wspomniałem wtedy Marcinowi, że jednym z najważniejszych punktów naszego muzycznego bytu są teksty, że walczymy o to aby były jak najlepsze i najciekawsze. Marcin wtedy zaproponował mi współpracę. Jeszcze tego samego dnia miałem na mailu kilka naprawdę świetnych tekstów. Później doszło do konfrontacji z utworami i z Wiśnią, a na samym końcu Marcin pojawił się także w studiu. To było niesamowite, że ktoś spoza obozu tak mocno angażuje się w naszą pracę. Przyjacielska energia może przenosić góry i łamać wszelkie stereotypy, w tym wypadku dosłownie, bo przecież Marcin nie jest fanem klasycznego hard rocka, a przynajmniej w takim stopniu jak my.
Mówiłeś, że płyta opowiada o człowieku, miłości i nienawiści, śmierci i życiu. Temat uniwersalny, a odpowiedzi? W kończącym "On The Station" chyba nie ma co liczyć na happy end?
- Właśnie nie jest tak do końca... To tylko teksty, opowieści, czas przeszły, coś co jest za nami. Teraz jesteśmy tutaj i dalej żyjemy, szukamy, kochamy, nienawidzimy, przeżywamy tragedie i poszukujemy. Biorąc pod uwagę pewne opowiastki, które nie skończyły się happy endem, zawsze możemy zaczerpnąć z nich ukrytą wiedzę, którą umożliwi nam uniknięcia błędów na przyszłość. Największą jednak radość mam wtedy, gdy kilka osób w sposób absolutnie różny interpretuje dany tekst. To dlatego staramy się zachować pewną otwartość tych właśnie form. Grafika, słowo, muzyka... niech każdy poczuję swój klimat, odnajdzie cząstkę siebie, polubi i z nami zostanie na dłużej.
Najbardziej purplowski na płycie jest chyba "Burnin' Inside" (ta krocząca partia gitary). Ten "burn" w tytule to chyba nie przypadkowo?
- Nie, nie tak do końca (śmiech). Oczywiście można doszukać się takiego porównania, bo przecież muzyką Purpli przesiąknęliśmy na wylot, ale nie było żadnej celowości ani w tytule, ani w samych dźwiękach. To wszystko rosło na naszych oczach. W pierwszym podejściu ten utwór brzmiał wręcz metalowo, była podwójna stopa idąca w rytm kostkowania gitary. Postanowiliśmy to zmodyfikować, później ozdobniki gitarowe i elektronika, i efekt finalny wyszedł tak, a nie Inaczej.
To w sumie paradoks, bo poza własnymi utworami dołożyliście ponownie "Child In Time" Purpli, w wersji przypominającej raczej solowe dokonania Iana Gillana. Zastanawiam się cały czas dlaczego znów zdecydowaliście się sięgnąć po ten utwór (bo przecież był on na DVD dołączonym do "It Will Not Come Back" i na płycie "Memoires" nagranej z Grzegorzem Kupczykiem)?
- Muzyka rockowa daje nam absolutną wolność, pozwala na takie decyzje, a nikt bardziej nas za nie nie doceni niż nasi fani, którzy zresztą w pewnym sensie do tej właśnie decyzji się przyczynili. Podczas ubiegłorocznych koncertów u boku Debbie Davies, koncertów półakustycznych, wdrożyliśmy właśnie taką wersję. Kluby zamierały podczas wykonań tej wersji "Dziecka", pojawiały się niesamowite emocje, czasem nawet łzy, a po koncertach mnóstwo pozytywnych opinii na ten temat. Skoro pokazaliśmy "Child" niemalże w wersji oryginalnej na "Memories", skoro pokazaliśmy, że można odlecieć z tym utworem w wersji koncertowej na dwadzieścia minut, to teraz postanowiliśmy się z nim pożegnać w takie lekkiej, melancholijnej wersji, w której także utopiona jest nuta żalu po odejściu nieodżałowanego Jona Lorda.
- Muzyka musi dawać przyjemność, musi sprawiać radość i tworzyć magię. Biorąc się za ten utwór zawsze, ale to zawsze, przeżywamy ekscytacje, której nie sposób odrzucić ot tak. Wykonując ten utwór, każdorazowo wznosimy się ponad wszystkie podziały, stajemy wraz z naszymi odbiorcami i oddajemy pokłon przed pomnikiem rock'n'rolla. Nie ma w tym nic złego. Ba, modlę się o to żeby nigdy nie umarła pamięć o tego typu monumentach, świat byłby przecież wtedy zdecydowanie uboższym miejscem. Niech więc będzie jak najwięcej zespołów, które potrafią propagować energię tych wielkich rzeczy. My to potrafimy, bo mówią nam o tym fani, oni tego oczekują, my tego oczekujemy. Nikt nikogo nie oszukuje, robimy swoje.
W "Master Blaster" (i polskojęzycznej wersji pod tytułem "Jestem Bogiem") mamy kolejnego gościa - zaryczał Auman znany z Frontside. Skąd on się tu wziął, bo jednak z metalcore'em niespecjalnie macie wiele wspólnego?
- Mógłbym zacząć odpowiedź na to pytanie tak jak poprzednio (śmiech). To wolność, brak ustalonych granic, które są zupełnie niepotrzebnie stworzone. Słuchamy przeróżnej muzyki, a ekstremalny metal jest dla nas naturalnym gruntem. Pomysł na growl w "Master Blaster" był więc bardzo spontaniczny i równie szybo i spontanicznie zorganizowany. W miejscu gdzie pojawia się partia Aumana, w utworze obniża się tonacja, która nie współgrała z wysokim głosem Tomka, powstał więc koncept zapchania dziury jakąś solówką, zanim jednak został uskuteczniony, zaproponowałem growl w wykonaniu Aumana. Przyjechał z Dzwonkiem, liderem Frontside, kilka piwek, dwie godzinki i wszyscy mieliśmy masę radochy z efektu końcowego. Ekscytujące są szalone wędrówki w nieznane i tak traktuje ten pomysł połączenia Kruka z mocnym, metalcore'owym wokalem. Nasze największe jury, czyli wszyscy ci, którzy kupili płytę wyrażają się o tym pomyśle pozytywnie. Pozostaje więc mieć satysfakcję z tego, że szalony pomysł się spodobał i otwartą głowę na przyszłość. Oczywiście trudno poznać opinie wszystkich nabywców "Be3", ale głosy jakie się pojawiły były tylko i wyłącznie pozytywne.
Ciekawym pomysłem jest dodanie w formie bonusów instrumentalnych miksów "Rising Anger" i "Burnin' Inside". A ten pomysł to skąd i dlaczego akurat te dwa utwory?
- Te dwa utwory powstawały na początku i długo osłuchiwaliśmy się tylko i wyłącznie z wersjami instrumentalnymi, zanim Wiśnia dograł swoje partie. Chcieliśmy aby nasi słuchacze poznali także jakieś wersje instrumentalne, żeby usłyszeli wszystkie smaczki, od których siłą rzeczy uwagę odwraca wokal. Wybór padł na te kawałki z przyczyn sentymentalnych. Tak podpowiedziało nam serce i tylko tymi względami się kierowaliśmy. Przy okazji dostali także coś fani karaoke (śmiech).
Zestaw bonusów uzupełniają zaśpiewane po polsku "At The Desert" ("Gdyby upadł świat"), "Master Blaster" ("Jestem Bogiem") i "It's Gone" ("Jak głaz"). To u was nie jest zaskoczenie, ale zastanawiam się, jak do tego doszło, że wybraliście właśnie te utwory - ich potencjał radiowy, głosowanie w zespole, a może jeszcze inny powód?
- To były trzy utwory, które Wiśnia od początku do końca śpiewał w języku polskim, miał to zrobione i był gotów nagrać je równolegle z wersjami angielskimi. Początkowo byliśmy nastawieni na nagranie i wydanie podwójnej płyty. Jeden krążek anglojęzyczny i drugi polskojęzyczny. Realia jednak okazały się brutalne dla tego pomysłu, dlatego choć w minimum chcieliśmy podarować coś słuchaczowi, który preferuje naszą muzykę połączoną z językiem ojczystym. Gdyby nie mnogość tego typu sugestii, czy nawet próśb, to pewnie nie bralibyśmy tego pod uwagę, ale jeśli nie mamy potrzeby brania udziału w reality show, albo podporządkowania się obowiązującej modzie, to czujemy się w obowiązku wsłuchania się w potrzeby naszego fana, który zwyczajnie jest naszym przyjacielem.
Mam wrażenie, że to dowód na pewnego rodzaju rozkrok, jakbyście do końca nie potrafili się zdecydować...
- Nie, nie ma tu rozkroku, albo braku konsekwencji. Jeśli w muzyce pozwalamy sobie na maksymalny spontan, to w logistyce wszystko mamy dokładnie poukładane. Poprzednia płyta zebrała wiele zagranicznych recenzji stawiającej nazwę Kruk obok takich wykonawców jak Behemoth, Veder, Riverside, co bezwzględnie ustawiło nam drogowskaz w kierunku anglojęzycznym. "Be3" już zbiera pochlebną zagraniczną prasę, więc dokładnie wiemy co robimy. Podobnie jest z twórczością i kondycją zespołu. Nigdy nie czuliśmy się bardziej pewni, nigdy nie czuliśmy większej satysfakcji z tego co robimy. Na to wszystko składa się oczywiście wiele, wiele czynników, których nie sposób nawet teraz omówić.
- Wiem jednak to, że prosząc kilka lat temu o kredyt zaufania słowami "macie zespół rockowy do dyspozycji, jeśli zechcecie z niego skorzystać, to jesteśmy do waszych usług" ten kredyt dostałem i powoli go spłacam i jest to najpiękniejsza spłata kredytu, jaka mogła się przytrafić w tej galaktyce (śmiech). To najwspanialsze uczucie kiedy możesz robić coś, co kochasz i do tego uszczęśliwiać tym innych.
żródło: muzyka.interia.pl

PAPA Roach dla Newsweek.pl!

Jerry Horton, gitarzysta kalifornijskiej grupy rockowej Papa Roach, w rozmowie z Newsweek.pl tłumaczy, dlaczego koncert zagrany na Przystanku Woodstock uważa za najlepszy w swojej karierze. Opowiada też o ostatniej płycie „The Connection”, romansie z elektroniką i powrocie do rapu.
NEWSWEEK.PL: Z tego co wiem, lubicie przyjeżdżać do Polski. Jak wspominacie koncert, który zagraliście w 2010 roku w ramach Przystanku Woodstock? 
JERRY HORTON: To był najlepszy koncert jaki kiedykolwiek zagraliśmy. Powtarzamy to za każdym razem. To pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy wspominam Woodstock. Graliśmy przed wielkim tłumem. Ludzie reagowali bardzo żywiołowo. Czuliśmy się wtedy wspaniale. Po koncercie wszyscy dla nas zaśpiewali. Nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy czegoś podobnego.

NEWSWEEK.PL: Zaśpiewali tradycyjne „Sto lat”, polski odpowiednik „Happy Birthday”, a nie polski hymn, jak początkowo myśleliście. 
JERRY HORTON: To była całkiem zabawna pomyłka. Niemniej jednak, nikt wcześniej dla nas tego nie zrobił. Trudno będzie przebić rozmach tego show.

NEWSWEEK.PL Na pewno nie będzie to proste. Przystanek Woodstock jest jednym z największych darmowych festiwali w Europie. 
JERRY HORTON: Dokładnie. Powtórzę jeszcze raz: graliśmy na bardzo wielu festiwalach, płatnych i darmowych. Ten był najlepszy!
NEWSWEEK.PL: W ramach ostatniej trasy zagraliście 8 koncertów w Rosji, a w Polsce tylko jeden – w listopadzie. Skąd te dysproporcje? 
JERRY HORTON: Koncerty w Rosji zorganizował jeden promotor. Wszystko wcześniej przygotował i zaprezentował nam całą trasę. Wszystko było gotowe, więc się zgodziliśmy. Kilka dni po ostatnim koncercie w Rosji mieliśmy zaplanowany koncert w Mediolanie. Mogliśmy z Rosji polecieć od razu do Włoch, ale stwierdziliśmy, że musimy po drodze zatrzymać się w Polsce, bo mamy tu wielu wiernych fanów. Niestety nie mieliśmy czasu na więcej koncertów.
NEWSWEEK.PL: Nowa płyta przypadła do gustu waszym fanom, zbiera też pochlebne recenzje. Czy ty również jesteś zadowolony z “The Connection”? 
JERRY HORTON: Zdecydowanie. Jestem dumny z nowego albumu. Podjęliśmy ryzyko i zastosowaliśmy wiele nowych elementów. Opłacało się. Jesteśmy podekscytowani efektem, który uzyskaliśmy.
żródło: tylkorock.pinger.pl
 Całkiem fajni-)


Wywiad z liderem Sunrisem Avenue!
Czy i tym razem odwiedzi Polskę?
fot: tylkorock.pinger.pl



Samu Haber – wokalista fińskiej grupy Sunrise Avenue opowiada o nowej płycie, projekcie Big Band Theory, kolejnej trasie koncertowej i występie z zespołem Bon Jovi!

Wasza poprzednia płyta pojawiła się w sklepach muzycznych niespełna dwa lata temu. Jak wyglądają prace nad nowym albumem? Pojawiły się już jakieś pomysły co do tytułu?

Cały czas pracujemy nad nowym materiałem. Nie mamy jeszcze tytułu, ale myślę, że on zrodzi się w naszych głowach całkiem przypadkiem. Nowe kawałki nagrywamy w klimacie Sunrise Avenue, ale pojawiają się także całkiem nowe brzmienia. Jak na razie jestem zachwycony efektami!! Jeśli wszystko pójdzie dobrze wydamy nowy album pod koniec przyszłego roku. 

Planujecie trasę koncertową po wydaniu kolejnego krążka? Istnieje szansa na koncert w Polsce?

Oczywiście, że tak! Trasa koncertowa jest uzależniona od sukcesu albumu. Zawsze bardzo chętnie przyjeżdżamy do Polski. Naprawdę mam nadzieję, że znajdą się promotorzy którzy zechcą zorganizować koncert Sunrise Avenue w Polsce. Minęło już tak dużo czasu od naszej ostatniej wizyty…

Pracujecie w tej chwili nad zupełnie nowym projektem. Możesz zdradzić nam kilka szczegółów na temat Big Band Theory? Czy w czasie koncertów będą pojawiali się także inni muzycy?

To oczywiście wielka tajemnica:) Po wielu latach grania „tradycyjnych” rockowych koncertów chcieliśmy po prostu spróbować czegoś zupełnie nowego. Tworzenie nowych aranżacji naszych piosenek to coś niesamowitego. Świetnie się przy tym bawimy. Na scenie będzie w sumie występowało około 10 osób. Mam nadzieję, że podołamy temu wyzwaniu ;)

Nagrałeś piosenkę z formacją Follow Your Instinct, jak doszło do waszej współpracy?

W czasie naszej wiosennej trasy koncertowej dostałem telefon ze Stanów z propozycją współpracy. Zostałem poproszony o nagranie refrenu do hip hopowego numeru . Myślę, że całkiem fajnie nam to wyszło. Jestem bardzo zadowolony z tej współpracy, poza tym to kolejne ciekawe doświadczenie. Dobrze jest czasami zrobić coś zupełnie innego.

Czyli możemy liczyć na kolejne duety?

Jasne! Jeśli tylko pojawi się jakaś ciekawa propozycja współpracy, to na pewno wezmę w tym udział.

Jesteście bardzo popularni w Europie, nie planujecie trasy po USA?

Może kiedyś. Podbijanie rynku amerykańskiego jest naprawdę bardzo trudne. Oczywiście byłoby świetnie jeśli osiągnęlibyśmy sukces w Stanach, ale jak na razie jesteśmy zadowoleni z tego co zrobiliśmy w Europie.

Wystąpiliście ostatnio w programie Idol. Co sądzisz na temat programów typu talent show? Uważasz, że one naprawdę dają szansę młodym artystom?

Czasem takie programy rzeczywiście pomagają. Przynajmniej tutaj w Finlandii istnieje naprawdę wielu artystów, którzy dzięki takim programom osiągnęli ogromny sukces i ich kariera dalej się rozwija. Sam nigdy nie wziąłbym udziału w talent show, ale wyobrażam sobie, że to może być naprawdę świetne doświadczenie.

Pytania od fanów!

Czy w czasie jazdy samochodem słuchasz albumów innych artystów czy raczej lokalnego radia?

Słucham płyt i radia. W naszym radiu można usłyszeć fajne kawałki fińskich artystów.

Występowaliście na wielu imprezach w naszym kraju, co sądzisz o naszym rynku muzycznym?

Tak naprawdę każdy rynek muzyczny jest taki sam. To jedna wielka mieszanina różnych elementów , ale różnorodność jest zawsze bardzo interesująca :)

W czerwcu 2013 roku w naszym kraju po raz pierwszy wystąpi Bon Jovi. Często podkreślasz, że jesteś jego wielkim fanem. Zgodziłbyś się jeszcze raz wystąpić jako ich support?

Mieliśmy szansę zagrać jako support przed koncertem Bon Jovi w Austrii. To było naprawdę niesamowite doświadczenie. Nie udało nam się spotkać z członkami zespołu. Niestety tuż przed samym spotkaniem musieli je odwołać. Może uda nam się w Polsce. Powiedzcie Jonowi, że jesteśmy gotowi!

żródło: tylkorock.pinger.pl


GREEN DAY


 Wywiadzik udziela Mike Dirnt- basista!




Przed kilkoma dniami Mike udzielił wywiadu dla ESPN z okazji zbliżającej się premiery dokumentu o Green Day’u¡Quatro!. Tłumaczenie możecie przeczytać poniżej, albo odwiedzając dział prasa. Mike oprócz szczegółów na temat¡Quatro! opowiada m.in. o tym czemu nazywa się Dirnt, ile czasu można pozwolić samochodowi postać by nie zaatakowała go rdza i o tym dlaczego poczuli się jak zupełnie nowy zespół. Zapraszam do lektury.

W dokumencie Billie Joe powiedział, że Green Day jest jak „stary samochód”, który trzeba podrasować aby wraz z upływem czasu nie rdzewiał. Powiedz w takim razie ile zespół taki jak Green Day może zrobić sobie przerwy od pracy?
Kilka tygodni, do miesiąca. Przerwa, którą obecnie mamy jest najdłuższa jaką kiedykolwiek mieliśmy. Myślę, że w punkcie w którym jesteśmy to dobra rzecz bo nie wiem co jeszcze moglibyśmy zrobić ze sobą.
Green Day zaprosił publiczność do studia po raz pierwszy od 20 lat. Jakie wrażenia?
Przy pierwszym razie, było to wkurzające. Ale po jakimś czasie nie zwracałeś już na to uwagi. Chcieliśmy umieścić dużo kamer, tak by nasz dobry przyjaciel uchwycił najlepsze chwile. Ma niezwykłą zdolność wszędobylstwa, będąc niezauważonym. Tak więc po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się, choć na początku było to dziwne [śmiech]
Jak wyglądały sesje w erze Gilman Street?
Naprawdę ekscytująco. Wchodziłeś i co chwilę pytałeś się po co jest dany sprzęt. To był ekscytujący czas. Każdego dnia wiele się uczyłeś. Nadal mamy ból głowy od nadmiaru sprzętu, ale teraz mamy koncepcję nagrywania i wiemy jak w tym celu wykorzystać sprzęt. Wracając do tematu, wszystko wtedy było nowe. A ponieważ nie mieliśmy dużo kasy, wszystko musieliśmy przyjmować z aprobatą.
Jak zmienił się proces tworzenia piosenek?
Zdecydowanie zmienił się w tym sensie, jak doceniamy wzajemne tworzenie piosenek. Obecnie zamiast skakać sobie do gardeł z powodu czyjegoś pomysłu, słuchamy go drugi raz, nie tak jak kiedyś. Staramy się każdemu pozwalać przedstawiać swoje pomysły, a nie atakować. Wróciliśmy do pewnego rodzaju spontaniczności w pisaniu: cokolwiek napiszesz, kontynuuj to a sens temu nada się później.
Słuchasz muzyki gdy tworzysz piosenki?
Trochę. W czasie tworzenia piszę tak dużo, staram się wniknąć w każda piosenkę i znaleźć najdrobniejsze niuanse dla każdego utworu, więc kiedy spędzam cały dzień w studio, jedyny czas na słuchanie muzyki mogę znaleźć jedynie zanim do niego przyjdę. Podczas porannej kawy słucham muzyki, to jedyny moment kiedy się mogę w ten sposób zainspirować.
A co słuchałeś przed ostatnimi sesjami?
Dużo wczesnych Kinksów. Moja żona kupiła Yellowbirds albo Bob Dylan and The Band, słuchałem przypadkowych starych rockandrollowych kawałków i mało znanego punkrocka którego nigdy wcześniej nie słyszałem, i na przemian moją reakcją było „Woow, to jest niezłe” albo „Ale to okropne”.
Czy zespół miał wpływ na ostateczną wersję dokumentu?
Raczej się od takich rzeczy wzbraniamy. Po prostu mówimy reżyserowi: „Wykorzystaj te rzeczy, które chcesz wykorzystać. Dobre, złe, okropne…”. Myślę, że gdy chcesz być wiarygodny, nie możesz wchodzić z butami w pracę kogoś kto jest za to odpowiedzialny.
Jesteś fanem muzycznych dokumentów?
Tak. Niedawno obejrzałem „God Bless Ozzy Osbourne”. Jest świetny. To wycieczka w której lepiej potrafisz zrozumieć osobowość artysty.
Co może zaskoczyć fanów w dokumencie?
Przez długi czas byliśmy jak zamknięta książka. Wielu fanów, nawet Ci blisko nas, nie do końca nas znali. To zabawne. Zawsze potrzebowaliśmy oddzielać pracę od rodziny. Trochę tego możecie zobaczyć, ale w większości jest tam dużo procesu tworzenia. Możecie zobaczyć jak dużo pracy włożyliśmy w te płyty i jak okropni jesteśmy podczas nagrywania.
Psychicznie czy fizycznie?
Fizycznie. Mentalnie. Nie wychylaliśmy czubka nosa poza studio, więc staliśmy się brudasami. To naprawdę okropny proces. Widzę wiele zespołów w dokumentach mówiących tak samo, o wyglądzie podczas nagrywania, zarośnięci z wypryskami. To obrzydliwe [śmiech]
Czy były jakieś minusy obecności dokumentalistów w studio?
Czasami, kiedy próbujesz się wyrazić a jest to emocjonalne albo brakuje Ci słów. Albo gdy chcesz powiedzieć coś na osobności. To nie jest tak, że zmieniasz siebie. Po prostu nie chcesz się zatrzymywać w środku jakiegoś zdania i zastanawiać się co powiedziałeś, bo obok Ciebie stoi gościu z kamerą. Musisz to ignorować i powiedzieć sobie „pieprzyć to”. Mówić cokolwiek i na koniec dnia licząc na zdrowy rozsądek i przyzwoitość montażystów.
Minęła prawie dekada od „American Idiot”. Czy ta płyta zmieniła sposób pisania piosenek na styl narracji?
To działka Billiego. Od dawna potrafił pisać z pojedynczej perspektywy. Dla niego autostradę możliwości stanowi wyrażanie się głosem innych, w czym jest wspaniały. To była świetna droga aby zrobić przerwę od rock-and-rollowych wartości i wkurzyć się razem z piosenkami, czując je na wskroś.
W szkole podstawowej miałeś ksywkę „air bass” gdyż ciągle grałeś na niewidzialnym basie. Nawet wydawałeś odgłos „dirnt, dirnt, dirnt” podczas uderzania strun, który stał się twoim pseudonimem. Dalej pogrywasz na niewidzialnym basie?
Perkusiści mają swoje długopisy by grać wirtualnie. [śmiech] Tak, robię to. Przypomina mi się fragment piosenki The Ramones „Rockaway Beach”: „Żuję rytm moją gumą do żucia„. To coś w tym stylu. Nie możesz przestać wiercić się. Domyślam się, że to wkurzało wielu moich nauczycieli.
Podczas ostatniej trasy, sięgnęliście do archiwów, spełniając prośby fanów domagających się ponad 20-letnich piosenek. Co przygotowujecie teraz?
Możesz się spodziewać przeglądu wszystkiego. Mamy nadzieję, że kawałki się spodobają. To naprawdę cieżkie. Pamiętam gdy 10 lat temu podglądałem The Rolling Stones w Toronto, mieli wywieszone na ścianach wszystkie swoje setlisty. Wyglądało to jak historia rockandrolla. Niezwykłe. Teraz w czasach internetu, gdy przygotujesz wspólną setlistę, następne miasto dokładnie ja zna, zanim jeszcze tam zagrasz. Wchodzą do netu i dokładnie wiedzą co grasz i między którymi piosenkami robisz 30-sekundowe przerwy. Jest jakiś element zaskoczenia. Nawet jeśli spieprzysz coś, nieważne czy rozmyślnie, publika to doceni. Raczej gram sercem, a ono nie jest w stanie za dużo kalkulować. Idea zaskoczenia pozwala być interesującymi i ekscytować koncertami.
Green Day ostatnio zatwierdził gitarzystę Jasona White’a jako członka zespołu. Nie było to dla zespołu sztuczne?
On jest z nami już bardzo długo. To taki nasz Ronnie Wood. Ma cudowną wrazliwość. Jego sposób grania jest taki sam jak nasz. Jest świetnym muzykiem. Gdy pytamy jego o opinię, jest ona pouczająca ale i obiektywna.
Porównaj granie w małych klubach z wczesnych lat, jak Gilman Street do grania na wyprzedanych stadionach.
Wiele jest rzeczy tych samych. Ten sam chaos na scenie. Niegdyś staraliśmy się być królami przez 27-minutowy set, teraz stajemy się królami przez 3-godzinny set. Po prostu trzeba przyciągać uwagę i czuć jakby zawsze był pierwszy występ na scenie… Podam Ci przykład: Gdy zaczynaliśmy pisać piosenki, mieliśmy ich jakieś 20 i graliśmy 18 jedną po drugiej. Jest to w dokumencie. Wyglądało to jak byśmy byli zupełnie nowym zespołem i grali nadzy na scenie. Takie smaczki nas niezwykle ekscytują.
Billie jest na odwyku. Jak się czuje?
Dobrze. Mamy podniesione głowy. Wszystko jest przygotowane do działania. Jesteśmy gotowi wystartować, zagrać koncerty i ponownie zbliżyć się do naszych fanów.
żródło: terazrock.blogspot.com


Sunrise Avenue



 O nowej płycie i nie tylko-)




WYWIAD Z SAMU

Samu Haber – wokalista Sunrise Avenue opowiada o nowej płycie, projekcie Big Band Theory, kolejnej trasie koncertowej i występie z zespołem Bon Jovi!

Wasza poprzednia płyta pojawiła się w sklepach muzycznych niespełna dwa lata temu. Jak wyglądają prace nad nowym albumem? Pojawiły się już jakieś pomysły co do tytułu?

Cały czas pracujemy nad nowym materiałem. Nie mamy jeszcze tytułu, ale myślę, że on zrodzi się w naszych głowach całkiem przypadkiem. Nowe kawałki nagrywamy w klimacie Sunrise Avenue, ale pojawiają się także całkiem nowe brzmienia. Jak na razie jestem zachwycony efektami!! Jeśli wszystko pójdzie dobrze wydamy nowy album pod koniec przyszłego roku. 

Planujecie trasę koncertową po wydaniu kolejnego krążka? Istnieje szansa na koncert w Polsce?

Oczywiście, że tak! Trasa koncertowa jest uzależniona od sukcesu albumu. Zawsze bardzo chętnie przyjeżdżamy do Polski. Naprawdę mam nadzieję, że znajdą się promotorzy którzy zechcą zorganizować koncert Sunrise Avenue w Polsce. Minęło już tak dużo czasu od naszej ostatniej wizyty…


Pracujecie w tej chwili nad zupełnie nowym projektem. Możesz zdradzić nam kilka szczegółów na temat Big Band Theory? Czy w czasie koncertów będą pojawiali się także inni muzycy?


To oczywiście wielka tajemnica:) Po wielu latach grania „tradycyjnych” rockowych koncertów chcieliśmy po prostu spróbować czegoś zupełnie nowego. Tworzenie nowych aranżacji naszych piosenek to coś niesamowitego. Świetnie się przy tym bawimy. Na scenie będzie w sumie występowało około 10 osób. Mam nadzieję, że podołamy temu wyzwaniu ;)


Nagrałeś piosenkę z formacją Follow Your Instinct, jak doszło do waszej współpracy?


W czasie naszej wiosennej trasy koncertowej dostałem telefon ze Stanów z propozycją współpracy. Zostałem poproszony o nagranie refrenu do hip hopowego numeru . Myślę, że całkiem fajnie nam to wyszło. Jestem bardzo zadowolony z tej współpracy, poza tym to kolejne ciekawe doświadczenie. Dobrze jest czasami zrobić coś zupełnie innego.



Czyli możemy liczyć na kolejne duety?


Jasne! Jeśli tylko pojawi się jakaś ciekawa propozycja współpracy, to na pewno wezmę w tym udział.


Jesteście bardzo popularni w Europie, nie planujecie trasy po USA?


Może kiedyś. Podbijanie rynku amerykańskiego jest naprawdę bardzo trudne. Oczywiście byłoby świetnie jeśli osiągnęlibyśmy sukces w Stanach, ale jak na razie jesteśmy zadowoleni z tego co zrobiliśmy w Europie.


Wystąpiliście ostatnio w programie Idol. Co sądzisz na temat programów typu talent show? Uważasz, że one naprawdę dają szansę młodym artystom?

Czasem takie programy rzeczywiście pomagają. Przynajmniej tutaj w Finlandii istnieje naprawdę wielu artystów, którzy dzięki takim programom osiągnęli ogromny sukces i ich kariera dalej się rozwija. Sam nigdy nie wziąłbym udziału w talent show, ale wyobrażam sobie, że to może być naprawdę świetne doświadczenie.



Pytania od fanów

Czy w czasie jazdy samochodem słuchasz albumów innych artystów czy raczej lokalnego radia?

Słucham płyt i radia. W naszym radiu można usłyszeć fajne kawałki fińskich artystów.

Występowaliście na wielu imprezach w naszym kraju, co sądzisz o naszym rynku muzycznym?

Tak naprawdę każdy rynek muzyczny jest taki sam. To jedna wielka mieszanina różnych elementów , ale różnorodność jest zawsze bardzo interesująca :)
W czerwcu 2013 roku w naszym kraju po raz pierwszy wystąpi Bon Jovi. Często podkreślasz, że jesteś jego wielkim fanem. Zgodziłbyś się jeszcze raz wystąpić jako ich support?

Mieliśmy szansę zagrać jako support przed koncertem Bon Jovi w Austrii. To było naprawdę niesamowite doświadczenie. Nie udało nam się spotkać z członkami zespołu. Niestety tuż przed samym spotkaniem musieli je odwołać. Może uda nam się w Polsce. Powiedzcie Jonowi, że jesteśmy gotowi!











2 komentarze:

 

Sample text

Sample Text

trwa inicjalizacja, prosze czekac, gry online netbus gry ONLine

Sample Text